Zamknij
Albania – Kanion Osumi i miasto Berat.

To nasz drugi dzień samochodowej wycieczki po Albanii. Po zobaczeniu Szkodry, Jeziora Szkoderskiego i Jeziora Koman postanawiamy ruszyć na południe Albanii. Tak wiem, nasz plan był całkowicie nielogiczny, ale kierowało mną praktyczne podejście. Wiedziałam, że Wojtek i Liwka po jednym dniu zwiedzania nie są jeszcze bardzo zmęczeni, więc świadomie wybieram jedną z dłuższych tras.

Tego dnia mamy w sumie do przejechania jakieś 300 km. Od miejscowości Corovode, w której rozpoczyna się Kanion Osumi dzieli nas 150 km. Po drodze mamy Berat, jedno z piękniejszych miast Albanii. Do samego końca nie wiem, czy najpierw zwiedzić Berat ryzykując, że nie dojedziemy do kanionu, czy może jechać znowu do najdalszego punktu i zwiedzać wszystko w drodze powrotnej. Po raz kolejny wybieram drugą opcję i znowu okazuje się, że był to dobry wybór.

Droga do Kanionu Osumi

Do Berat jazda idzie nam sprawnie i droga nawet się nie dłuży. Kiedy mijamy słynne „tysiąc okien”, podejmuję decyzje, że jedziemy dalej, w stronę kanionu. Wertuje przewodniki i blogi i tak naprawdę nie wiem do końca gdzie mamy się kierować, żeby ten kanion zobaczyć. Droga robi się coraz węższa i kręta. O dziurach nawet nie wspominam, ale przynajmniej te wstrząsy skutecznie usypiają Liwkę. W drodze powrotnej jestem tą drogą tak zmęczona, że czuję się jakbym cały dzień siedziała na rolercosterze.

Polican i legendy o fabrykach broni.

Mijamy miejscowość o nazwie Polican. Na pierwszy rzut oka całkiem zwyczajne miasto w Albanii. Miejscowi czujnie na nas zerkają, mamy wrażenie, że jesteśmy jedynym obcym samochodem przejeżdżającym przez Polican. Czym więc wyróżnia się to niepozorne miasto? W 1962 roku powstała w Polican Państwowa Fabryka Przemysłowa, która produkowała broń i amunicje. Podobno przez okres pięciu lat produkowano tutaj po 50 ton amunicji i broni dziennie. 50 ton… min, nabojów, granatów i karabinów… Fabryk nigdzie nie widzimy, podobno są ukryte w lasach. Po upadku komunizmu fabryka, która produkowała broń i amunicje zajęła się jej niszczeniem… podobno, bo nigdzie nie mogę znaleźć potwierdzenia tych informacji.

Çorovoda i punkty widokowe nad Kanionem Osumi.

Punkt widokowy nr 1

Docieramy wreszcie do miasta Çorovoda i tu zaczyna się problem, bo żadna z map nie ma sensownego oznaczenia i tak naprawdę jedziemy trochę na logikę. Kierujemy się na południe (SH72) i po minięciu miasta i przejechaniu kilku kilometrów docieramy do pierwszego punktu widokowego. Mieści się on przy sporym parkingu i polu biwakowym, jest tam też jakiś lokal z jedzeniem. Schodkami w dół i już jest się na pięknej platformie widokowej. Oczom naszym ukazuje się fragment kanionu Osumi (od zakrętu do zakrętu). Nie jest to duży fragment z całych 26 kilometrów kanionu, ale już człowiek wie, dlaczego Albańczycy nazywają to miejsce najładniejszym kanionem Europy.

Punkt widokowy nr 2 i legenda o pannie młodej.

Kolejny punkt widokowy nad Kanionem Osumi znajduje się przy samej drodze. Metalowe barierki i schodki są tak dobrze widoczne, że nie da się ich nie zauważyć. Minusem jest brak parkingu ale przy tak niewielkim ruchu spokojnie można zostawić samochód przy drodze. To tutaj znajduje się też Vrima e Nuses, czyli po polsku: dziura panny młodej. Cały czas byłam przekonana, że jest to rodzaj małej jaskini czy też groty, a tak naprawdę jest to dziura w skale, po której się chodzi. Nie da się do niej wejść, za to można do niej wpaść. 

Skąd ta nazwa? Wywodzi się ona z legendy, która mówi o pewnej pannie, która nie chciała zostać mężatką. A, że były to czasy, kiedy panna za dużo do powiedzenia nie miała, nie pozostało jej nic innego jak wznieść modły do Boga. Wszechmocny jej wysłuchał i kazał rozstąpić się kamiennemu kanionowi, tworząc dziurę, w której panna mogła się skryć przed swatami. Panna ślubu uniknęła, a dziura w Kanionie Osumi pozostała. Ponoć młode dziewczyny (zapewne już mężatki) przychodziły tutaj, aby szybko zajść w ciąże. Aby się to stało, musiały wejść do kamiennego otworu w ubraniach założonych na lewą stronę, a wyjść z niego w ubraniach założonych na stronę prawą. Nie sprawdzamy, czy w tej legendzie jest, choć ziarno prawdy, ale gdyby ktoś próbował, to proszę, dajcie znać.

Punkt widokowy 3 i stary most.

Tak naprawdę nie wiem, czy ten most jest stary, ale kiedy po nim chodziłam, to zastanawiałam się, kiedy jego deski się rozsypią. Jedno jest pewne: stąd rozpościera się piękny widok na Kanion Osumi. Jak tam trafić? Tu pomogła nam mapa maps.me, bo na niej ten punkt widokowy był oznaczony. Jadąc od Vrima e Nuses drogą na południe, po przejechaniu 1,5 km należy odbić w prawo. Po przejechaniu 200 metrów jesteśmy nad mostkiem (na Google maps jest on opisany jako Osumi Canyon Bridge). Droga wzdłuż kanionu ciągnie się jeszcze dalej na południe, nam zaczyna doskwierać głód i późna godzina. Wiedząc, że przed nami długi powrót postanawiamy wracać w stronę Beratu.

Kasabashi Bridge – moja wizytówka Albanii

Nie wiem, dlaczego właśnie Albania kojarzy mi się z takimi mostami, ale strasznie podoba mi się ten element krajobrazu i architektury, Kiedy mijamy Çorovoda, odbijamy w prawo i po 1,5 km jesteśmy pod jednym z takich mostków. Niby nic… zwykły kamienny most przewieszony nad niewielkim o tej porze potokiem, a człowiek od razu się cieszy, że znalazł takie miejsce. Pewnie w całej Albanii są setki takich mostów, ale nam udało się znaleźć tylko ten jeden. Albo aż jeden…

Berat czyli o co chodzi z tymi oknami?

Berat i okna to dwa słowa, które są z sobą nierozerwalnie związane. Już na spotkaniu z rezydentem słyszymy to określenie i szczerze mówiąc jeszcze sama nie wiem, o co z tymi oknami chodzi. Wszystko staje się jasne w momencie, kiedy pierwszy raz przejeżdżamy przez Berat… Na zboczu góry, zaraz za rzeką Osum znajdują się dziesiątki charakterystycznych białych domów z dużymi oknami. To dzielnica Berat zwana Gorica, którą zamieszkują głównie chrześcijanie.

Główną część Berat stanowi jednak jego północna część, czyli dzielnica Mangalem wraz ze wzgórzem zamkowym. Tam też kierujemy nasze pierwsze kroki. Samochodem wjeżdżamy na samą górę wzgórza, pod bramę od strony kas. Nie da się pomylić, gdyż na wzgórze prowadzi tylko jedna droga i kilka ścieżek. Jesteśmy tak głodni, że po przekroczeniu bramy i zapłaceniu po 100 Lek (3,6 zł) za bilet, siadamy w pierwszej napotkanej restauracji.

Wzgórze zamkowe

Kiedy wstajemy najedzeni, jest już dość późno. Ruszamy jednak w żółwim tempie na zwiedzanie cytadeli. Wózek kiepsko pcha się po brukowanych wąskich uliczkach, ale po tak obfitym obiedzie nie ma chętnego do noszenia Liwki na rękach. Wzgórze zamkowe to takie małe miasteczko usytuowane 187 metrów nad Berat i otoczone kamiennym murem. Wewnątrz murów znajdują się wąskie uliczki, kamienne domy, cerkwie i meczety.

Nasze zwiedzanie to bardziej spacer, wędrujemy pomiędzy kamiennymi budynkami, szukając opisanych w przewodniku miejsc. Wzgórze zamkowe ma niesamowity klimat i szybko sprawia, że chowam przewodnik i skupiam się tylko na widokach. Ponieważ poświęciliśmy Berat za mało czasu mam ogromne, wrażenie, że zwyczajnie nie jestem upoważniona, aby o tym mieście pisać. Czuję ogromny niedosyt związany z tym miejscem i żal, że nie mieliśmy okazji się w nim zanurzyć. Dlatego odsyłam Was po raz drugi do bloga Album z podróży do Beaty i Marcina, którzy w Albanii byli w tym roku i w Berat spędzili zdecydowanie więcej czasu i pięknie o tym mieście piszą.

A my przystajemy jeszcze na Moście Gorica skąd rozpościera się piękny widok na rzekę Osum, dzielnicę Gorica i majestatyczne szczyty gór. Wspaniale widać stąd słynne okna. Białe domki zbudowane jeden nad drugim z wielkimi oknami wyglądają niczym klocki lego. I już wcale się nie dziwie, dlaczego Berat uznawany jest za jedno z piękniejszych miast Albanii. Dzień chyli się ku końcowi, więc wsiadamy w auto i ruszamy w drogę powrotną do Durres.

Ciekawostka czyli dlaczego w Albanii na ścianach budynków wiesza się lalki?

Na koniec mam dla Was ciekawostkę. Jeżdżąc po Albanii, nie raz widzieliśmy lalki zawieszone na ścianach budynków. Kiedy pierwszy raz coś takiego zobaczyłam, to pomyślałam, że to jakieś biedne dziecko właśnie wypadło z okna. Dopiero po chwili rozpoznałam, że to lalka. Przyznam, że trochę upiorny to widok. W końcu udało mi się doczytać, o co z tymi lalkami (i pluszakami, bo temat tyczy się też ich) chodzi: chronią one Albańczyków od „syri i keq” – złego oka. Wierzą oni, że wszystkie nieszczęścia, jakie ich spotykają, są efektem rzucenia na nich klątwy. Przed klątwą bronią ich właśnie te zabawki. A kto może rzucić klątwę? Każdy: zazdrosny sąsiad, zawistna rodzina, a nawet obcy. Albańczycy po upadku komunizmu stali się bardzo zabobonni i efektem tego są właśnie te biedne lalki, misie, czerwone flagi, ale i wiązki czosnku, które można spotkać nawet na domach w Tiranie. Jak to się mówi: strzeżonego, pan Bóg strzeże.

Dla tych co nie widzieli nasz film z Albanii:

Można na nim zobaczyć zarówno Kanion Osumi jak i Berat.

Albania – Durres, Szkodra i rejs po Jeziorze Koman.

Wiecie, jak to jest siedzieć w domu i z nudów powiedzieć: ale bym gdzieś pojechała… Tak właśnie zdarzyło się w pierwszy, lipcowy poniedziałek tego roku. Chwile później przeglądamy ceny biletów, ale szybko okazuje się, że w samym środku sezonu nie da się polecieć tanio tam, gdzie jest ciepło (mowa tu oczywiście o locie z dnia na dzień). Wpadamy więc na pomysł kupienia wycieczki z biura… za całe 1500 złotych znajdujemy przeloty, transfery, noclegi i wyżywienie w… Albanii.

O Albanii wiem tyle, co nic. Kraj na Bałkanach pomiędzy Chorwacją a Grecją. Dobrze, że Beata z bloga Album z podróży była tam ostatnio, bo na bieżąco oglądam ich cudowne, górskie widoki. No ale my mamy lecieć do Durres, miejscowości nad morzem, takiej z leżakami i zatłoczoną plażą. Wojtek powtarza: daj spokój, pożyczymy samochód i coś zobaczymy. Beata uspokaja: Albania jest piękna, z autem na pewno nie będziecie się nudzić.

I w ten oto sposób o północy z poniedziałku na wtorek, jedziemy na lotnisko w Katowicach, gdzie czeka na nas czarter do Albanii. Żeby była jasność: nie mamy nic przeciwko zorganizowanym wyjazdom, jednakże już trochę przywykliśmy do podróżnej niezależności. Niestety ten wyjazd utwierdził nas w przekonaniu, że podróżowanie z biurem nie jest dla nas, podobnie jak hotele pełne Polaków, zatłoczone plaże i wycieczki fakultatywne. No ale o tym może później…

O czym warto wiedzieć przed wyjazdem do Albanii?

Albania po albańsku nazywa się Shqiperi, czyli Kraina Orłów. Jest jedenaście razy mniejsza od Polski. Albańczycy lubią piłkę nożną, rakiję (lokalny alkohol), koftę (ulubiona potrawa) i mercedesy. W Albanii, mimo obowiązującego kodeksu karnego, zachowało się prawo zwyczajowe zwane Kanun. Reguluje ono życie człowieka od narodzin aż do śmierci w zakresie rodziny, małżeństwa, religii, pracy, honoru, gościnności czy też kar za przewinienia. Jego najciekawszym elementem jest osławiona krwawa wendetta (gjakmarrja), która mówi o obowiązku zemsty.

W skrócie: jeżeli męski członek rodziny został zamordowany, to na członków jego rodziny spadało prawo i obowiązek dokonania zemsty. Uruchamiało to niekończący się ciąg morderstw, ponieważ prawo zemsty przechodziło z ojca na syna. Jeżeli jednak zamordowana została kobieta, to prawo wendetty nie obowiązywało. Z drugiej jednak strony Kanun mówi o gościnności. Nawet największemu wrogowi nie mogła stać się krzywda pod dachem gospodarza. Albańczycy są gościnni i podobno w oddalonych od cywilizacji wioskach, można tej gościnności jeszcze doświadczyć.

Religia w Albanii.

Albania jest krajem w większości muzułmańskim (prawie 60% społeczeństwa), katolicy stanowią ok 10%. Należy więc pamiętać, że mimo iż nie jest to kraj radykalny i zgodnie z konstytucją — świecki, to należy mieć szacunek do wyznawanej tam religii. W nadmorskich kurortach czy w pobliżu atrakcji turystycznych skąpy strój, czy chodzenie za rękę nie będzie nikogo dziwić. Jednak w miejscach oddalonych od turystycznych szlaków skąpo ubrana kobieta może wzbudzać zainteresowanie.

Albanię dobrze poznawać znając jej trudną historię, bo tylko w kontekście jej komunistycznej przeszłości można zrozumieć tam pewne niuanse. Komunizm religii zakazał i uznał ją za „szkodliwy zabobon”. Dyktator Enver Hodża posunął się nawet do uznania Albanii za pierwszy ateistyczny kraj na świecie. Zabronione było wszystko: posiadanie Koranu czy Pisma Świętego, modlenie się, obchodzenie świąt… za rzeczy związane z religią można było otrzymać nawet karę śmiercią. Religia wróciła po upadku komunizmu i odnosi się wrażenie, że te trudne doświadczenia wykształciły w Albańczykach dużą tolerancję religijną.

Geografia czyli Albania ma wszystko:

Morza… (tak, dwa 🙂

Albania posiada 362 kilometry linii brzegowej, która w większości pokryta jest plażami. 270 km to Morze Adriatyckie, a 150 km to Morze Jońskie. Granicę dwóch mórz stanowi Przylądek Karaburun. Muszę Wam powiedzieć, że jest spora różnica pomiędzy tymi dwoma wybrzeżami. To na północy jest łagodniejsze, ma długie i szerokie plaże, ciemniejszy piasek i łagodne wejście do morza. Nie ma tu jednak tak spektakularnych kolorów wody, a wręcz można powiedzieć, że przyjmuje tu ona często mulisty kolor. To wina ciemniejszego piasku, który sprawia, że mamy wrażenie kąpieli w szarej kałuży. Za to południowa część wybrzeża to feria wszystkich odcieni błękitu. Woda wygląda na krystalicznie czystą i przejrzystą. Za to wybrzeże częściej jest skaliste (dzięki czemu piękniejsze), plaże mniejsze i czasami ukryte w małych zatoczkach. No bajka… dlatego tym, którzy chcą plażować i zależy im na pięknych widokach, polecamy południową część wybrzeża Albanii.

Góry

70% powierzchni Albanii stanowią góry i wzgórza. Średnia ich wysokość to 708 m n.p.m. Dzięki temu Albania jest jednym z wyżej położonych krajów Europy. Góry w Albanii są piękne i strasznie żałuję, że nie mieliśmy okazji poznać ich z bliska. Najwspanialszy wydaje mi się rejon północnej Albanii w okolicy Theth i Vermosh. Wiem już, że to właśnie będzie powód naszego powrotu w te okolice. Jeżeli jednak ktoś ma odwieczny dylemat czy wybrać morze, czy góry to powinien skierować się do Albanii. Można znaleźć tam miejsc, w których góry łączą się z morzem, co tworzy niesamowicie piękne krajobrazy.

Rzeki i jeziora

Albania ma cztery ważne jeziora: Szkoderskie, Ochrydzkie, Prespa i Butrint. Ma też jeziora stworzone przez człowieka jak na przykład piękne jezioro Koman. Nam udało się zobaczyć dwa z naturalnych jezior i jedno sztuczne. Nie jestem miłośnikiem jezior, ale muszę przyznać, że te, które zobaczyłam w Albanii, całkowicie mnie zachwyciły. Dlatego każdy, kto planuje ten kraj odwiedzić, powinien w swoim planie umieścić też oglądanie jezior (a najlepiej rejsy po nich).

Witaj Albanio…

Lądujemy na lotnisku w Tiranie nad ranem. Jest ciepło, pachnie wakacjami i po raz pierwszy od dawna nie martwimy się o transport. Czeka na nas rezydent i bus, który wiezie nas pod sam hotel. W hotelu pierwsze zaskoczenie… nie ma podjazdu dla wózków, za to są schody. Nigdy wcześniej nie zwracaliśmy na to uwagi. Zaskoczenie drugie: winda jest tak mała, że ledwo mieści wózek i jedną osobę. Kiedy już udaje nam się do niej dostać i zjechać na poziom -1 (na stołówkę) zaskakują nas… kolejne schody. Szybko przekonamy się, że Albania ma dużo ciekawych rozwiązań architektonicznych.

W ogóle winda to osobny temat… zdarzyło mi się czekać na nią po paręnaście minut, bo ciągle zatrzymywała się pełna ludzi (heheh trzech osób) i musiałyśmy z Liwką tak stać i czekać aż wszyscy nasi rodacy zjadą/wjadą na stołówkę/plażę/do pokoju. Pierwszego dnia mamy też spotkanie z rezydentem. Idziemy z ciekawości, żeby usłyszeć, co ma do powiedzenia i zobaczyć ceny wycieczek (opiszę Wam je niżej). Robimy krótki obchód wokół hotelu i po plaży i szybko dochodzimy do wniosku, że bez wynajmu samochodu się nie obejdzie.

Durres czy to tylko nadmorski kurort?

Nawet pierwszego dnia nie możemy wysiedzieć na miejscu. Wsiadamy więc w autobus, który jedzie do centrum Durres i ruszamy na spacer. Nasz rezydent oferował nam taką wycieczkę (plus zwiedzanie fabryki koniaku) za jedyne 40 Euro od osoby. My płacimy po 40 ALL (1,4 zł) za bilet w jedną stronę. Wysiadamy przy dworcu i robimy sobie spacer aż do portu.

Na pierwszy rzut oka Durres wydaje się ładnym, nadmorskim miastem pełnym okwieconych drzew i mieszkańców siedzących przy kawiarnianych stolikach. Nie widać żadnych turystów. Faktycznie jest to jedno ze starszych miast w Albanii. Pomiędzy współczesnymi budynkami widać starożytne budowle. Mijamy korynckie kolumny z białego marmuru, które w czasach rzymskich otaczały forum. Trafiamy też na śliczną małą uliczkę pokrytą muralami.

Amfiteatr w Durres

Zależy mi na tym, aby w Durres zobaczyć amfiteatr rzymski. Zjawiamy się pod nim kwadrans przed zamknięciem. Wstęp kosztuje 200 ALL (7 zł). Jest to największy rzymski amfiteatr na Bałkanach. Zaskakuje mnie jego lokalizacja z tego powodu, że położony jest niżej niż okoliczne budynki, jakby w dole, do tego ściśle otaczają go zabudowania. Podobno odkryto go przypadkiem, kiedy jeden z mieszkańców chciał wykopać w ogrodzie studnię i część jego podwórka (z całym drzewem) zapadła się. Odkopano jedną część trybun i trzeba przyznać, że nie najgorzej się ona zachowała.

Zwiedzając amfiteatr, można przejść korytarzami pod trybunami i zobaczyć sklepione pomieszczenia dla gladiatorów. Pomiędzy tymi przejściami zachowały się piękne mozaiki z X wieku. Kiedy zakazano walk gladiatorów, wówczas budynek stracił swoje znaczenie powstała w nim bizantyjska kaplica św. Szczepana oraz cmentarz.

Mury, pomniki i pustostany.

Idziemy dalej, przechodząc przez pozostałość murów obronnych i kierujemy się w stronę portu. Zahaczamy o meczet Fatih (zwany też małym lub starym), ale zza ogrodzenia niewiele widać. Dochodzimy do wieży weneckiej, która stanowiła fragment murów obronnych i trafiamy na plac Mujo Ulqinaku. Stajemy pod jego pomnikiem i patrzymy na pustostan, który bohater ma za sobą. Jeszcze wtedy nie wiemy, że to budynek zbudowany przez włoskiego okupanta. Wojtek śmieje się później, że to z tego powodu nie jest on wyremontowany. A sam Mujo? W 1939 roku z garstką żołnierzy wystąpił przeciwko włoskiemu okupantowi. Niestety szybko przegrał tę nierówną walkę, zostając bohaterem narodowym.

Szwendamy się tak bez większego celu. Zahaczamy o promenadę na której stoi Pomnik Nieznanego Żołnierza i Pomnik Partyzantów. Wokół gromadzi się albańska młodzież, grająca w piłkę lub zwyczajnie przesiadująca bez celu. W tle majaczy podstarzałe wesołe miasteczko. Wracamy w stronę amfiteatru ulicą pełną okwieconych drzew i wychodzimy na chyba najbardziej reprezentacyjną ulicę Durres – Bulevardi Epidamn. Piękne fasady budynków, zieleń palm, kawiarnie… można byłoby pomyśleć, że jest się na Lazurowym Wybrzeżu… a to tylko Albania. Dochodzimy do odnowionego placu Wolności (Shesi Liria) otoczony budynkami Nowego Meczetu (Xhamia e Re), Ratusza Miejskiego i Pałacu Kultury.

Plac Wolności i wszechobecne wagi.

Shesi Liria to serce Durres, mieszkańcy siedzą na placu, schodach meczetu i pod palmami. Co parę kroków widać sprzedawców orzechów, kukurydzy i wagowych. Tak, na ulicy można się zważyć. Nie wiem, czy wynika to z powszechnego braku wag w Albanii, czy z przywiązania Albańczyków do swojej figury, ale co krok stoi ktoś z wagą i zachęca do sprawdzenia ilości kilogramów. Pamiętam, jak takie samoobsługowe wagi można było spotkać w Krakowie… może to relikt komunizmu?

Kierujemy się w stronę przystanku autobusowego i dworca, coraz bardziej przekonani, że Albania robi wszystko, aby dorównać do innych krajów Europy. Jest ładnie, względnie czysto, przyjaźnie i gwarno. Nie dajemy się jednak zwieźć tej wizytówce, bo wiemy, że Durres jest kurortem i to najbliższym stolicy więc musi tu być trochę na pokaz. Czy jest na pewno? Tam, gdzie mieści się nasz hotel, czyli 7 km od centrum Durres jest już trochę inny świat. Podobno jeszcze gorzej jest na południe od Durres, w Gollem, która jest typowym kurortem.

Plaża w Durres czyli okolice Hotelu Sun

Albańczycy nie są głupi, wiedzą, że plaża i słońce to najlepszy wabik na turystów. A tego akurat Albania ma pod dostatkiem. Centrum Durres, o którym pisałam wyżej, nie jest miejscem do plażowania. Na plaże trzeba się dostać kilka kilometrów na południe tak, aby minąć port. Plaża ciągnie się piętnaście kilometrów w dół wybrzeża. Najpierw jest to plaża podlegająca pod Durres a niżej pod Gollem. W Gollem nie byliśmy, ale spotkałam się z różnymi (często negatywnymi) opisami tego miejsca. A jak jest u nas? Ciasna zabudowa miasta z wąskimi ulicami, plaża, chodnik i budynki. Nie ma tu za dużo zieleni.

Dużo betonu, mało zieleni i zależakowane plaże.

Miejsce naszego noclegu (Hotel Sun w Durres) to budynek pośród setek innych podobnych budynków i gdyby nie szyld to ciężko byłoby go uznać za hotel. Nie ma basenu, ale tak jest tu z większością hoteli. Od plaży odgradza go rząd kolejnych budynków i chodnik. Plaża zresztą nie jest naprzeciwko tylko paręnaście metrów w lewo. Pierwszego dnia obsługa idzie z każdym gościem i pokazuje mu, gdzie są hotelowe leżaki. Do najnowszych nie należą, ale widzimy, że nikomu to nie przeszkadza, bo niektórzy nawet przynoszą ręczniki, żeby sobie miejsce zając. Piasek nie przypomina tego, który znamy z Azji, ale to nie jest problem. Problemem jest to, że jest brudno. Widzimy co prawda, jak obsługa sprząta swoje kawałki wybrzeża, przesiewając pety i papierki, ale to syzyfowa praca. Dlaczego? Patrząc na naszych rodaków, zagrzebujących pety w piasku, wydaje mi się to oczywiste. I smutne.

Im drożej tym… ładniej.

Z udogodnień na plaży jest murowana budka z prysznicem i toaletą. Z toalety boję się skorzystać. Jedno trzeba przyznać: lepiej to wszystko wygląda przy droższych hotelach. Tam leżakowy bałagan jest ułożony równo jak od linijki, piasek przesiany i zamieciony, nowe leżaki i parasole aż zachęcają do odpoczynku. Jaki z tego morał? Im droższy i lepszy kurort wybierzecie, tym mniejsze może być Wasze rozczarowanie. My cieszymy się, że nie nastawialiśmy się na plażowanie. Zadowoleni zostawiamy naszych Januszy i Grażynki, którzy smażąc swoje ciała na albańskim słońcu, zagrzebują w piasku kolejne śmieci, dyskutując o tym, że czystość albańskich plaż pozostawia wiele do życzenia.

Pożyczyć samochód w Albanii…

Budzimy się na hotelowym łóżku, a w zasadzie budzi nas hałas z budowy obok. Wojtek zaczyna dzwonić po wypożyczalniach samochodów, ale z nikim nie może dogadać po angielsku. Idziemy więc do recepcji. Pani chętnie załatwi nam samochód, ale… na jutro. Nie ma szans — mówimy. Wiemy, że spędzając tu cały dzień, umrzemy z nudów. Wojtek idzie „na miasto” z nastawieniem, że aby znaleźć wypożyczalnie będzie musiał pojechać aż do Centrum. Wraca po 30 minutach i mówi, że wszystko ogarnięte; wszedł do pierwszego lepszego biura podróży (agencji turystycznej) i tam Pan powiedział, że za 30 minut będzie samochód. Pakujemy więc nasz majdan, wózek i Liwkę i idziemy po nasze auto.

Czeka na nas Opel Corsa, zaczynam się zastanawiać, jak się spisze na tych albańskich drogach, ale pan mówi nam, że ten samochód jest lepszy i będzie nam wygodniej. Jest nawet fotelik dla Liwii. Za to nie podpisujemy żadnej umowy, nic… zero kaucji, ubezpieczeń, formalności. Dostajemy kluczyki i numer telefonu do pośrednika i tyle. Za pożyczenie samochodu płacimy 15000 Lek za cztery dni (520 zł), czyli 3750 Lek za dobę (130 zł). Nie wybrzydzamy, bierzemy samochód i jedziemy zobaczyć Albanię.

Trasa 1: Lezha – Szkodra – Jezioro Koman

Ruszamy przekonani, że zajrzymy najpierw do Kruji, ale po drodze mówię Wojtkowi, aby jechał prosto na Szkodrę. Kruja jest na tyle blisko, że bez problemu możemy tam zajrzeć każdego dnia. Po raz pierwszy nie czuję się pewni, nie znam Albanii, nie wiem, co warte jest zobaczenia, nie mam przygotowanego planu zwiedzania. Nie zdążyłam przejrzeć przewodników, nie wspominając już o przeczytaniu blogów. Nasz plan zobaczenia Albanii i wykorzystania wypożyczonego auta zaczynam przygotowywać w drodze do Szkodry.

Lezha i zamek na wzgórzu.

Kiedy jedziemy w stronę Szkodry widzimy wzgórze z murami obronnymi. To twierdza w Lezhy, w zasadzie pozostałości ogromnej fortecy. Postanawiamy zobaczyć je z bliska. Krętą drogą wjeżdżamy na parking pod zamkiem. Stoi na nim tylko jeden samochód. Wstęp do zamku kosztuje 100 Lek (3,5 zł). Uprzejmy pan sprzedający bilety zgadza się popilnować wózka Liwii, naładować nam baterię w aparacie (okazało się, że nie wyłączyłam go na noc) i jeszcze proponuje nam wodę mineralną.

Zamek górujący nad Lezhy został wybudowany w VIII wieku w miejscu, w którym znajdował się Akropol. Władali nim wszyscy (jak to już w historii Albanii bywa): Rzymianie, Wenecjanie, Turcy… Jego lokalizacja plus mury obronne sprawiały, że był on nie do zdobycia. Do tego, co najważniejsze, rozpościerał się z niego widok aż po samo wybrzeże Morza Adriatyckiego. Niestety do dziś zachowało się niewiele… można zobaczyć mury obronne i pozostałości tureckich budynków. Wychodząc, pytamy miłego pana, ile osób dziennie odwiedza zamek? Mówi nam, że nie więcej niż 10 osób… Robi mi się trochę smutno…

Lezha odegrała ważną rolę w dziejach Albanii: była centralnym ośrodkiem dowodzenia Skanderberga w wojnie przeciwko Turcji i miejscem, w którym ten albański bohater narodowy zginął i został pochowany. Niestety, kiedy Turkom udało się zdobyć miasto, zdewastowali katedrę, a zwłoki bohatera zbezcześcili. Dziś można zobaczyć pozostałości katedry i mauzoleum, które ma niestety tylko symboliczny charakter.

Jezioro Szkoderskie

Nie wyobrażałam sobie, aby zajechać do Szkodry i nie zajrzeć nad to jedno z piękniejszych jezior, które posiada Albania. Wszyscy twierdzą, że jezioro prezentuje się lepiej od strony Czarnogóry, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że albańska część też jest piękna. Jezioro jest parkiem narodowym i domem dla wielu gatunków ptaków. Nam udaje się dostrzec m.in. czaplę. Nie ma tu nadbrzeżnej infrastruktury poza niewielką promenadą i kilkoma restauracjami i małą plażą za miejscowością Shiroka. Za to jest piękny widok na albańskie Alpy. My stajemy na parkingu jednej z restauracji i wypuszczamy drona. Dzięki temu udaje się nam zobaczyć więcej niż widać z brzegu…

Szkodra czyli najlepsze jedzenie w Albanii.

Dojeżdżamy do niej tak głodni, że nie myślimy o niczym innym jak o jedzeniu. I już chyba Szkodra zawsze będzie mi się z tym kojarzyć. Idziemy do restauracji, która nazywa się Elita. W kilku miejscach trafiłam na opinie o niej i postanawiamy się przekonać czy faktycznie zasługuje na miano jednego z lepszych lokali w Szkodrze. Szybko przekonujemy się, że tak.

Wojtek zamawia lokalny specjał: wołowinę wolno pieczoną i zupę cytrynową. Ja jakiś rodzaj kurczaka. To, co jest nam podane, smakuje wyśmienicie. Do tego pierwszy raz spotykamy się, z tym że kelner proponuje nam, że na czas jedzenia zajmie się dzieckiem. Liwka jednak woli zostać przy stole z nadzieją, że i jej się coś dostanie. Za trzy dania i napoje płacimy około 80 zł. Wychodzimy najedzeni i tak rozleniwieni, że nie mamy siły na zwiedzanie.

Sacer po Szkodrze.

Na pierwszy rzut oka Szkodra wydaje się mało ciekawa. Ociężali od jedzenia i zmęczeni upałem postanawiamy zobaczyć, choć kawałek miasta. Idziemy więc przed siebie, mijając potężny Meczet zwany Wielkim (Xhamia e Madhe). Zaskakuje mnie trochę jego średnio zadbane podwórko, ale szybko przekonam się, że taki widok to w Albanii norma. Meczet nie jest wiekowym budynkiem, gdyż powstał w 1990 roku.

Zahaczamy o kościół prawosławny ze stojącą osobno strzelistą wieżą — dzwonnicą, który jak się okazuje, został wybudowany w 2000 roku, czyli jest także stosunkowo młody. Spacerujemy uliczką Rruga Kolë Idromeno, która jest deptakiem otoczonym wiekowymi, niewysokimi kamienicami. Na końcu zaglądamy do katolickiego kościoła franciszkanów, który w czasach komunistycznych był zamieniony na salę kinową. Albania to przykład miejsca, w którym bez konfliktu trwają obok siebie różne religie.

Za Szkodą majaczą Przeklęte Góry… miejsce, które bardzo chciałabym zobaczyć. Wiem, że nie jest to tym razem możliwe ze względu na odległość i trudność trasy, która do nich prowadzi. Ze smutkiem w oczach patrzę na te albańskie alpy i wsiadam do samochodu. Postanawiamy, że nie jest to dla nas osiągalne w czasie tego wyjazdu. Nie wszystko da się zrobić za jednym razem… W Szkodrze nie zwiedzamy jeszcze dwóch ważnych miejsc: Ołowianego Meczetu i Zamku Rozafa. Musimy z nich zrezygnować aby zobaczyć jezioro Koman. Tych, którzy ciekawi są tych miejsc, jeszcze raz odsyłam do bloga Album z podróży.

W stronę Jeziora Koman…

Mapa pokazuje, że mamy do przejechania 50 kilometrów co powinno nam zająć jakieś… dwie godziny. Długo, ale szybko orientujemy się, że tak właśnie jeździ się po albańskich drogach. Przemieszczając się w takim tempie, nie mamy szans załapać się na żaden rejs po jeziorze, ale dochodzimy do wniosku, że chociaż chcemy je zobaczyć i przekonać się, czy naprawdę jest tak piękne, jak wszyscy mówią.

Droga jest wąska i kręta. Z jednej strony mamy przepaść, z drugiej sypiące się z góry skały. Szybko rozumiemy skąd taki długi czas na nawigacji, zwyczajnie nie da się jechać szybko. Częściej niż inne samochody mijamy krowy, osiołki i kozy. Czasami z pasterzami, czasami pasące się tylko pod opieką psów. Widoki po drodze są niesamowite, ale nawet z nimi droga wydaje się ciągnąć w nieskończoność.

W końcu dojeżdżamy do Komani, przejeżdżamy obok zapory i niewielkiej osady ludzkiej. Miejscowi siedzący w małym barze wskazują nam drogę przez tunel. Kiedy z niego wyjeżdżamy, znajdujemy się na małym parkingu na czymś, co nawet trudno nazwać przystanią. Przed nami stoi wysoka barka, pewnie ta, którą pływają turyści i kilka małych łódek, które wyglądają mało zachęcająco. 

Rejsy po Jeziorze Koman.

Jeżeli chodzi o komercyjne rejsy po Jeziorze Koman to jest kilka opcji zależnych od organizatora:

Jak to? My nie popłyniemy?

Słońce powoli kładzie się na otaczających jezioro wzgórzach, a ja dochodzę do wniosku, że tak naprawdę niewiele zobaczyliśmy, bo jezioro zaczyna się w miejscu, w którym stoimy, ale znika za pierwszym zakrętem. Podchodzi do nas chłopak, który zaczyna nas namawiać na wykupienie rejsu na następny dzień. Tłumaczymy mu, że musimy wracać do Durres, że nie możemy wziąć hotelu, bo mamy małe dziecko, a nie byliśmy nastawieni na nocowanie. W końcu pyta nas, czy chcemy w takim razie zrobić sobie taki krótki, godzinny rejs małą łódką za jedyne 40 EURO. W porównaniu do panującego cennika cena dość wywindowana, ale… ale przyjechać tu i nie zobaczyć ani kawałka jeziora? Odjechać z takim niedosytem? No przecież nie może być.

Zgadzamy się po nieudolnej próbie negocjacji i pakujemy się do małej łódki. Niesamowite jest to, że jesteśmy sami w niej i prawie sami na jeziorze. Mijają nas może dwie łodzie z garstką turystów. Wokół nas cisza i przepiękne widoki. Jeżeli patrzy się w górę… bo gdy tylko popatrzy się na tafle wody, to niestety serce zaczyna pękać. Śmieci, śmieci i jeszcze raz śmieci. Miałam ochotę zacząć je wyławiać. Nie mogliśmy zrozumieć, jak one Albańczykom nie przeszkadzają. 

Po ponad godzinnym rejsie wsiadamy do samochodu i ruszamy w podróż powrotną. Przed nami 130 km drogi do Durres, prawie trzy godziny jazdy, a jutro kolejny dzień zwiedzania…

Na koniec: Albania i nasza trasa z pierwszego dnia zwiedzania:

Seszele – film

Krystaliczna woda, błękitne niebo, malownicze głazy, chodzące po ulicy żółwie… to nic innego jak rajskie Seszele. Zobacz naszą filmową relacje z podróży. O Seszelach pisaliśmy już w innym poście, ale przeczytać to nie to samo co zobaczyć. Dlatego też wrzucam tu najpiękniejszy i najwspanialszy film z podróży na te niesamowite wyspy. Chyba nie ma ani jednej osoby, która po jego obejrzeniu, nie będzie miała ochoty się tam wybrać.

Często pytacie nas o to, czym nagrywamy oraz jak montujemy filmy. Te, które do tej pory Wam pokazywaliśmy, były montowane przez nas, ale co tu dużo mówić… to perfekcji sporo im brakowało. Film z Seszeli to pierwszy owoc naszej współpracy z firmą MovieYourself. Na pewno też nie ostatni. Film zmontowany przez profesjonalistów wygląda o niebo lepiej. I co tu dużo mówić pozwala mi to zaoszczędzić sporo czasu. Każdy z Was może zamówić taki film ze swoich wakacji. Jak to działa? Wystarczy wejść na stronę MoviYourself, wybrać pakiet, wysłać filmy i czekać na realizacje zamówienia. Efekty są takie:

Czym kręcimy filmy?

W naszej małej ekipie to Wojtek jest odpowiedzialny za sprzęt nagrywający i jego obsługę. Na Seszele po raz pierwszy zabraliśmy ze sobą drona. Jest to dron dji mavic air, wybraliśmy go przede wszystkim przez wzgląd na niewielki rozmiar i świetną jakość nagrań. Ujęcia z dołu kręcone są kamerą GoPro Hero 7 Black i telefonami komórkowymi iPhone XS. Oglądając film z Seszeli sami możecie ocenić jak sprawdza się ten sprzęt.

Zapomniałam o najważniejszym: zamawiając film w MovieYourself i podając hasło: 1000krokow można złapać zniżkę -10% od ceny każdego z pakietów 🙂 Niech Wasze filmy z wakacji będą niezapomniane…

Pierwsza podróż z niemowlakiem czyli jak się do tego zabrać…

Za nami pierwsze dwie podróże z niemowlakiem (Edit: już trzy podróże, od napisania tego tekstu udało nam się polecieć z Liwią do Albanii). Pewnie daleko nam do ekspertów w tej dziedzinie, ale doszliśmy do wniosku, że może warto podzielić się i naszym doświadczeniem. Liwka w podróży wzbudziła dość dużą sensację i zainteresowanie, my dostaliśmy szereg pytań o to, jak planować podróż z dzieckiem, co zabrać czy czego się wystrzegać. Mam ogromną nadzieję, że przynajmniej na część tych pytań udało mi się tu odpowiedzieć.

Przed wylotem na Seszele sama miałam milion pytań: jak minie lot, co spakować, jakie leki zabrać, ile ubranek, co jest niezbędne, a co lepiej zostawić? Przeczytałam cały Internet, ale na sporo pytań nie znalazłam odpowiedzi.

Nie jesteśmy ekspertami z rodzicielstwa. Liwia jest z nami dopiero dziewięć miesięcy. Jeszcze się poznajemy i co tu dużo mówić codziennie nas czymś zaskakuje. Traktujcie więc ten post jako kierunek, w którym można podążać i uczcie się na naszych błędach. Nie jest to jednak prawda jedyna i każde dziecko (tak jak i każda mama) na wszystko może reagować inaczej. W kwestii opisanych leków, jakie znalazły się w naszej apteczce, kierowaliśmy się zdaniem naszego pediatry i pediatry naszych przyjaciół. Polecamy przed podróżą skonsultować listę leków z Waszym lekarzem.

Czy moje dziecko jest już gotowe na podróż?

Pytanie, które zadawaliśmy sobie jeszcze przed porodem i które spędza sen z powiek wszystkim podróżującym rodzicom. Nie ważne czy wasza pociecha ma miesiąc, czy rok, jeżeli jest to pierwszy wspólny wyjazd, to będzie on jedną wielką niewiadomą. Decyzje o podróży łatwiej podejmują rodzice, którzy wcześniej dużo jeździli po świecie i sami widzieli wiele par z dziećmi. Pamiętam jak na promie w Tajlandii, spotkaliśmy parę z Europy z malutkimi bliźniakami i wielkim, podwójnym wózkiem. Byłam wtedy w szoku, że to w ogóle możliwe. Ja ledwo ogarniam swój plecak, a oni jeszcze mają dwójkę maluszków. Wtedy też uświadomiłam sobie, że podróż z małym dzieckiem jest możliwa i nie ma tu w zasadzie żadnych ograniczeń.

A czy Wasze maleństwo jest gotowe na podróż? Jeżeli Wy jesteście na to gotowi to ono także. Jeżeli Wasze dziecko jest zdrowe i dobrze się rozwija to nic nie stoi na przeszkodzie, aby przez jakiś czas rosło na innej szerokości geograficznej. Wszak wszędzie na świecie są dzieci.

Nie widzę sensu rozpisywać się na temat wyboru kierunku, czasu lotu czy panujących na miejscu temperatur. Są setki możliwości i każdą należałoby rozpatrzyć indywidualnie. Ja bardzo chciałam, abyśmy na pierwszą podróż wybrali coś niedaleko i w Europie. Miałam poczucie, że będę się wtedy czuła pewniej i bezpieczniej, zwłaszcza jeżeli chodzi o lot i opiekę medyczną. Wojtek jednak postanowił rzucić nas na głęboką wodę i kupił bilety na Seszele. Drugim razem też nie było lepiej, bo Nowy Jork okazał się dalekim kierunkiem. Byłam jednak spokojniejsza o kwestię opieki medycznej, bo przynajmniej nie wylądowaliśmy w głuszy na środku oceanu.

Niemowle lata za darmo – nic bardziej mylnego.

Przyjęło się mówić, że dziecko do lat dwóch traktowane przez linie lotnicze jako niemowlę, lata za darmo. Niestety mało jest prawdy w tym stwierdzeniu. Są dwie szkoły praktykowane przez linie lotnicze: dzieci płacą stałą stawkę (tanie linie lotnicze) lub procent liczony od podstawowej ceny biletu (linie regularne). Przyjmuje się, że dziecko do lat dwóch podróżuje na kolanach rodziców. Jeżeli jednak chcemy, aby miało swój fotel, to musimy wykupić bilet w regularnej cenie.

W przypadku lotów regularnymi liniami lotniczymi zawsze płaciliśmy za Liwię procent naszych cen biletów. Jest to kwota około 10% ceny biletu dla osoby dorosłej. Pamiętajcie, że większość linii lotniczych zezwala na podróż dziecka w foteliku samochodowym, ale należy mieć wtedy wykupione osobne miejsce. Do tego fotelik musi spełniać szereg norm.

Pierwsi czy ostatni czyli kiedy wejść na pokład.

Będąc z dzieckiem, w większości linii lotniczych, przysługuje nam pierwszeństwo wejścia na pokład. Nie każdy jednak chce z niego skorzystać. Dlaczego?

Wchodząc jako pierwsi wydłuża się nam czas oczekiwania w samolocie. To czasami długie oczekiwanie w ograniczonej przestrzeni, wysokiej temperaturze i sporym ruchu wokół. Za to możemy spokojnie się usadowić, rozebrać i co ważne w przypadku tanich linii lotniczych: schować nasze bagaże. Pamiętam, kiedy raz weszliśmy do samolotu na samym końcu. Nie było szans schować nigdzie naszych plecaków (my zawsze mamy przy sobie wszystko, bo latamy tylko z podręcznymi). W całym tym zamieszaniu nasze plecaki i torba z rzeczami Liwki wylądowały gdzieś na końcu samolotu.

Może więc lepiej wejść na końcu?

Na pewno spędzimy w samolocie o kwadrans krócej. Jeżeli mamy kiepskie miejsca lub jesteśmy rozsadzeni, wejście na końcu daje nam szansę szybko zająć lepsze fotele. Jednak tu też są minusy: musimy przeciskać się przez przejścia pełne ludzi, którzy w popłochu szukają miejsca na swoje bagaże. Szansa na to, że znajdziemy miejsce w schowku nad naszymi głowami, jest bliska zeru. Jeżeli nie siedzimy na skrajnych miejscach, musimy przeciskać się koło naszych sąsiadów. Z dzieckiem na ręku trudniej jest się rozebrać, zwłaszcza kiedy wokół jest mało miejsca. Raz jeden zdarzyło mi się, że pan siedzący obok zaproponował, że potrzyma Liwię, abym mogła się rozebrać i schować swoje rzeczy. Niestety w większości przypadków (i wtedy, kiedy na czas lotu jesteśmy rozdzieleni), musimy sobie radzić sami.

My odkąd latamy w trójkę, wybieramy wchodzenie na pokład na początku. Mamy czas na to, aby się rozłożyć, rozebrać, pozapinać i przygotować do karmienia. Wyjątkiem był lot powrotny z Albanii, wchodziliśmy na końcu bo Liwia spała mi na rękach. Mieliśmy miejsca w osobnych rzędach i wchodząc od razu zapytaliśmy czy możemy usiąść w pierwszym wolnym rzędzie.

Samolot a wózek

Każda linia lotnicza zezwala na zabranie bezpłatnie wózka dla dziecka. Niektóre linie pozwalają na to, aby wziąć ze sobą bezpłatnie drugi przedmiot (np. łóżeczko turystyczne lub fotelik samochodowy). Nie ma reguły, w którym miejscu wózek musimy oddać. Jeżeli nie jest on nam potrzebny na lotnisku, warto go oddać razem z bagażem rejestrowanym i odebrać na taśmie z bagażami.

Przeważnie jednak wózek jest nam niezbędny na lotnisku i każdy chce oddać go jak najpóźniej. Wówczas albo oddajemy go przy wejściu do rękawa, albo pod schodami samolotu. Po wylądowaniu powinien nam zostać zwrócony w tym miejscu, w którym go oddaliśmy. Właśnie: powinien. My mamy za sobą już kilka różnych miejsc z których odbieraliśmy wózek:

Pamiętajcie, że wózek należy oznaczyć przy odprawie lub na stanowisku odprawy bagażu. W przypadku odprawy online i lotu tylko z bagażem podręcznym wózek można oznaczyć przy bramce do wejścia do samolotu. I tu UWAGA! Przy lotach z przesiadkami (na jednym bilecie), kiedy czeka Was kilka lądowań, musicie zaznaczyć wyraźnie, aby wózek był wypakowany z samolotu za każdym razem. My o tym zapomnieliśmy i lecąc do Nowego Jorku, mieliśmy dwie długie przesiadki bez wózka.

A jaki wózek zabrać? Taki, jakim wygodnie jeździ się Wam na co dzień i taki, który szybko się składa. Lecąc na Seszele, zabraliśmy spacerówkę, mimo że Liwia jeszcze nie siedziała. Uznaliśmy jednak, że będzie jej wygodniej (i chłodniej) jeździć w rozłożonej na płasko spacerówce. Tym bardziej, że w gondoli dziecko niewiele widzi. No i spacerówkę można było złożyć bez wypinania siedziska. Lecąc do Nowego Jorku, zabraliśmy do wózka śpiworek i to był strzał w dziesiątkę. Nawet nie wyciągaliśmy go przy nadawaniu wózka, tylko składaliśmy wszystko razem. Dzięki temu nie mieliśmy dodatkowej rzeczy, a Liwia nie marzła podczas długich spacerów.

Co zabrać na pokład?

Odpowiem Wam krótko (a po 15 lotach mamy już jako takie doświadczenie) minimum rzeczy i to, co najpotrzebniejsze. Czyli? My praktykujemy pakowanie Liwii do osobnej torby i to się świetnie sprawdza. Każda mama ma swoją ulubioną torbę z milionem przegródek. Jeżeli jeszcze tata umie tam wszystko znaleźć, to już jest bajka. Dlaczego osobna? Kiedy będziecie biec do WC szybko ogarnąć „dwójkę” (zanim Wam wszystko zacznie kapać na podłogę), to już będziecie wiedzieć. I co najważniejsze: torbę dziecka schowajcie pod fotel nie do schowka nad głową. Zobaczycie, że wiele razy będzie trzeba po nią sięgnąć JUŻ. Najczęściej wtedy, kiedy świeci się sygnalizacja: zapiąć pasy.

Do tego dla nas dodatkowym atutem jest to, że taką torbę możemy zapiąć na wózku. Dla nas w czasie zwiedzania zarówno Seszeli, jak i Nowego Jorku taka torba na różne potrzebne rzeczy byłą świetną sprawą.

A co do tej torby wsadzić:

Picie i jedzenie:

Co jeszcze warto mieć przy sobie?

I UWAGA! TORBĘ Z TYMI RZECZAMI UMIESZCZAMY POD SIEDZENIEM NAPRZECIWKO, A W TORBIE MAMY WORECZEK STRUNOWY/KOSMETYCZKĘ/WOREK, W KTÓRYM SĄ: MOKRE CHUSTECZKI, PODKŁAD, PIELUSZKĘ I MAŚĆ. CZYLI TO, CO PORYWAMY, KIEDY BIEGNIEMY SZYBKO PRZEBRAĆ MALUCHA.

Co zapakować do dziecięcego bagażu

Wszystko zależy gdzie, na jak długo i jak duży bagaż mamy. My pakujemy się zawsze w podręczny, więc jesteśmy mocno ograniczeni z ilością. Jednak jeżeli taka ilość rzeczy starczyła nam na dwa tygodnie na Seszelach i tydzień w Nowym Jorku to chyba nie ma co przesadzać.

LEKI DLA DZIECKA NA PODRÓŻ

Pierwsza sprawa: warto przed wyprawą, zwłaszcza w tropikalne regiony, miejsca o odmiennym klimacie, innej florze bakteryjnej i innych popularnych chorobach, udać się z maleństwem do swojego pediatry. To on zna Wasze dziecko i najlepiej dopasuje Wam listę leków. Nasza pani doktor nie przepisała nam antybiotyku „na wszelki wypadek”, uznając, że jeżeli będzie konieczność jego podania, to tym samym będzie konieczne udanie się z dzieckiem do lekarza. Koniec i kropka. Zdaniem naszego lekarza nie ma leczenia antybiotykiem na własną rękę na końcu świata. Co więc wkładamy do apteczki:

O czym jeszcze pamiętać?

Nowy Jork dzień 1.

Na pytanie: jakie miasto chciałabyś najbardziej zobaczyć, odpowiedziałabym: Nowy Jork. To takie moje podróżnicze marzenie. Mieliśmy być w Stanach we wrześniu 2018 roku, ale kupując bilety, nie wiedzieliśmy, że będę wtedy w 8 miesiącu ciąży. W dniu naszego planowanego powrotu do Polski przyszła na świat Liwia. Nowy Jork przyszło więc nam odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale dzięki temu zobaczyliśmy go we trójkę.

Podróż czyli Kraków – Kopenhaga – Frankfurt – Montreal – Nowy Jork

Ktoś gotów pomyśleć, że lubimy lotniska. Nic bardziej mylnego. Taki termin lotu nam pasował i wiem, że za niecały 1000 złotych (w dwie strony) da się do Nowego Jorku dolecieć szybciej i z mniejszą ilością przesiadek. Jakoś nie wydawało nam się to katorgą, nawet ze świadomością, że lecimy z niespełna półrocznym dzieckiem. O 21:00 meldujemy się na lotnisku w Krakowie, po raz pierwszy zdarza nam się, że obsługa pyta, czy chcemy za darmo nadać bagaż podręczny do luku. Jasne, że chcemy. Przy dziecku każda rzecz mniej to duże ułatwienie.

Noc spędzamy na lotnisku w Kopenhadze. Szczerze jest to jedna z gorszych nocy. Mamy tylko 6 godzin czekania, ale dłuży się to niemiłosiernie. Nie ma gdzie spokojnie usiąść, Liwka zaczyna płakać tak, że słychać ją na całym terminalu. Na lotnisku czynny jest jedynie Burger King, w którym serwują wyjątkowo paskudne jedzenie. W końcu znajdujemy kąt dla siebie. Liwka zasypia w wózku, a i nam udaje się zmrużyć na chwile oko.

Gdzie jest nasz wózek???

Rano popełniamy najgorszy w tym dniu błąd. Idziemy do punktu nadania bagażu głównego, aby dostać naklejkę na wózek. Nie dogadujemy się z obsługą i zapominamy powiedzieć, że mamy dwa międzylądowania (Frankfurt i Montreal) z długim czasem oczekiwania i będzie nam potrzebny wózek. Naklejka, jaką dostajemy, oznacza, że wózek zostanie nam wręczony dopiero w Nowym Jorku. Jeszcze tego nie wiemy, dowiemy się dopiero we Frankfurcie. Kiedy się o tym dowiadujemy to jesteśmy zrozpaczeni, za to Liwia jest szczęśliwa, bo przez najbliższą dobę robi to, co lubi najbardziej — jest ciągle na rękach.

W samolocie Air Canada znowu mamy szczęście, bo trafia nam się jedno wolne miejsce. Chyba każdy, kto leci samolotem, uważa, że jest to jak wygrać los na loterii. To sobie wyobraźcie, jak czuje się ktoś, kto leci z małym dzieckiem. Na lotnisku w Montrealu wita nas śnieg. Wojtek chce wyjść na zewnątrz, żeby zapalić, ale przekonuje go, że na pewno na lotnisku są palarnie. Okazuje się później, że nie ma. Nie ma ich na żadnym kanadyjskim lotnisku. Kiedy wysiadamy z samolotu, orientujemy się, że przez terminal prowadzi osobna trasa dla osób, które lecą do Stanów Zjednoczonych.

Lotnisko w Montrealu czyli czy można tu zapalić?

Co kilkaset metrów trafiamy na dodatkowe kontrole. W końcu dochodzimy do miejsca, w którym szczegółowo sprawdzane są nasze paszporty i wizy. Po wstępnej weryfikacji pracownicy każą nam usiąść i czekać aż na monitorze wyświetlą się nasze nazwiska: osoby zweryfikowane świecą się na zielono i mogą podejść do urzędnika. Ten pyta nas gdzie lecimy i czy mamy w Nowym Jorku kogoś znajomego. Wbija nam pieczątki i tym samym znajdujemy się na części lotniska, z której odlatują samoloty tylko do USA. Przed nami kilka godzin czekania, a do tego nas lot się opóźnia. Co tu dużo mówić… w połączeniu z brakiem palarni skutkuje to bardzo napiętą atmosferą.

Cały lot z Montrealu do Nowego Jorku zastanawiam się, czy wpuszczą nas na teren Stanów i jakie będą nam zadawać pytania. Tyle nasłuchałam się historii o tych, którym nie pozwolono opuścić lotniska, że mam wizję, że i nas coś takiego spotyka. W myślach układam, co powiem urzędnikowi i jestem już nawet gotowa pokazać mu nasz plan zwiedzania, kiedy okazuje się, że nikt nas o nic nie pyta. Dosłownie. Na lotnisku La Guardia wysiadamy z samolotu, przechodzimy przez terminal i lądujemy pod taśmami z bagażami, gdzie czeka na nas ukochany wózek. Zero urzędników, zero kontroli, zero pytań. Wtedy dopiero orientujemy się, że całą procedurę przeszliśmy na terenie Kanady. Wsiadamy do żółtej taksówki i jedziemy do naszego hotelu.

Hotel Plaza czyli jak spał Kevin sam w Nowym Jorku.

Ten nocleg to trochę prezent od mojego męża, który wie, że uwielbiam spać w miejscach, które nie dość, że mają niesamowitą historię, to jeszcze wyróżnia je niepowtarzalny klimat. A taka jest właśnie Plaza… nawet jeżeli ktoś twierdzi, że nie zna tego hotelu, to szybko okaże się, że jest w błędzie. To chyba obok hotelu Waldorf-Astoria najczęściej filmowany hotel Nowego Jorku. No bo kto nie zna scen z „Kevin sam w Nowym Jorku”, kiedy z kartą kredytową swojego taty ląduje w jednym z apartamentów hotelu Plaza? Albo perypetii dziewczyn ze „Ślubnych Wojen”, których marzeniem jest zorganizowanie w Plazie swoich wesel.

Hotelowe cudo…

Przepiękny budynek hotelu Plaza musiał kiedyś górować w okolicy. Teraz ginie pomiędzy wyższymi od siebie wieżowcami. Jego 20 pięter nikomu już tu nie imponuje. Za to lokalizacja nadal pozostaje zacna: od jednej strony jest to Piąta Aleja, od drugiej najsłynniejszy nowojorski park. No i wnętrze… będąc w środku, ma się wrażenie, że czas się zatrzymał i nic się tu nie zmieniło przez ponad 100 lat działalności obiektu. Podobnie jest z obsługą. Kiedy wysiadamy z taksówki pod drzwiami Plazy, od razu podchodzi do nas boy i zabiera nasze bagaże. Nie dość, że jesteśmy w miejscu prosto z filmu, to jeszcze obsługa jest taka, jak to się na filmach widzi.

Plaza to ikona noclegowego Nowego Jorku. 282 pokoje w pięknym budynku w stylu francuskiego renesansu gościły największe sławy świata. Jedno jest pewne: jeżeli ktoś nie lubi wystroju w stylu Ludwika XIV czy przeszkadzają mu baterie w łazience pokryte 24 karatowym zlotem, to będzie się w tym hotelu kiepsko czuł.

Nasz pokój ma 50 metrów kwadratowych, ogromną łazienkę ze złotymi elementami i królewskie łóżko. Nie ma za to bezpłatnego Internetu ani czajnika. Widać bogaci goście hotelu Plaza nie robią sobie sami herbaty. Od razu po zameldowaniu pakujemy się z Liwią do wanny na relaksująca po podróży kąpiel, a zaraz potem do niesamowicie wygodnego łóżka.

Zobaczyć hotel Plaza…

Czy trzeba spać w Plazie, aby zobaczyć hotel od środka? Oczywiście, że nie. Wejście główne znajduje się od strony placu: Grand Army Plaza. Do hotelu można wejść środkowymi lub lewymi drzwiami i od razu znajdziemy się w przepięknym holu. Po lewej stronie jest odgrodzone wejście tylko dla gości hotelu Plaza. Jeżeli nimi nie jesteście, idźcie na wprost, znajdziecie się przed częścią w restauracją – słynny Palm Court (salon palmowy), z niesamowicie pięknym witrażowym sufitem. Uwaga — tanio nie jest. Herbata kosztuje tu 70 PLN. Jeżeli skierujecie się na lewo, to korytarzem dojdziecie do części ze sklepami. Można też zjechać na poziom -1 gdzie znajdują się ogólnodostępne sklepy i restauracje.

Central Park – miejski raj

Zna go chyba każdy, zielona oaza w środku miejskiej dżungli. Setki razy zachwycał mnie w serialach i filmach. Jak to możliwe, że w sercu takiego miasta, w którym nieruchomości kosztują miliony, ostał się taki wielki, zielony teren?

Na pomysł tego, aby w mieście powstał park, wpadł w XIX wieku, architekt i ogrodnik Andrew Downing. Był to czas, kiedy Nowy Jork się rozrastał, a w jego ciasnej zabudowie brakowało zielonych terenów. Downing wybrał na park mało atrakcyjne tereny, które znajdowały się między miastem a wioską Harlem. W zasadzie były one już poza obrębem miasta i zainteresowaniem deweloperów. Za te 3 kilometry kwadratowe, Rada Nowego Jorku zapłaciła pięć milionów dolarów. Dziś wartość tego terenu szacuje się na około 528783552000 dolarów (dane z 2005 roku).

Kto zaprojektuje park?

W konkursie na projekt Central Parku wzięły udział 33 pomysły. Największym wyzwaniem było połączenie parku z drogami dla dorożek oraz występujące na północnej części Manhattanu ogromne głazy i skały. Wygrał projekt Fredericka Olmsteda i Calverta Vaux, którzy zaplanowali nad drogami 33 niepowtarzalne mosty, a z niezniszczalnych skał zrobili atut parku. Twierdzili, że zbędne są budynki, kwiatowe ogrody czy fontanny, a park ma być otwarty i prosty, tak aby każdy znalazł w nim miejsce dla siebie.

Prace nad Central Parkiem trwały piętnaście lat. Przez ten czas zbudowano sztuczne jeziora i strumienie, usunięto wiele metrów sześciennych skał i nawieziono ogromne ilości ziemi. Na terenie parku posadzono ponad cztery miliony drzew i krzewów. Zbudowano 36 różnych mostów. Mało kto wie, że Central Park wcale nie jest największym parkiem w Nowym Jorku. Nawet nie mieści się w pierwszej trójce. Za to jest najczęściej odwiedzanym parkiem Nowego Jorku i jakby na to nie patrzeć — wizytówką miasta.

Pierwsze chwile w Nowym Jorku…

Pierwsze wrażenie po wyjściu na ulicę Nowego Jorku — znam to miasto od zawsze. Drugie — czuję się jak u siebie w domu. Wychodzimy z hotelu Plaza i kierujemy się 59 ulicą… Właśnie ulicą, a nie aleją. Układ ulic w Nowym Jorku jest prosty (jak szachownica): poziomo biegną ulice (z zachodu na wschód, jest ich 220) a pionowo aleje (z południa – downtown ku północy – uptown). Alei jest 12, niestety ich nazwy nie są kolejnymi numerami, co odrobinę zaburza orientacje. Wyjątek na mapie stanowi Broadway, który przecina Nowy Jork po skosie.

Spacer po Central Parku…

W nowojorskich adresach pojawia się też magiczne oznaczenie E (East – wschód) i W (West – zachód). To kreślenie, po której stronie od Piątej Alei znajduje się dane miejsce. Właśnie ta najsłynniejsza ulica Nowego Jorku stanowi jakby oś Manhattanu. Wszystko, co położone na wschód od niej posiada oznaczenie E (od East Side, czyli strona wschodnia), to co na zachód od Piątej Alei ma oznaczenie W (West Side – strona zachodnia).

Wracając do naszych wrażeń… wyszliśmy z hotelu Plaza na zachodnią 59 ulicę (zwaną też Central Park S) i ruszyliśmy w stronę Columbus Circle. Tam zaopatrzyliśmy się w jedzenie na wynos, postanawiając, że śniadanie zjemy w Central Parku. Często w czasie pobytu kupowaliśmy jedzenie w Whole Foods Market, który jest wielkim sklepem z gotowymi daniami. Co ważniejsze słynie z produktów ekologicznych i dobrej jakości. Do tego jeszcze kawa (i czekolada) obowiązkowo w papierowym kubku i niczym bohaterki „Seksu w wielkim mieście”, mogliśmy spędzić czas w Central Parku.

Taaaakkkkk!!! Spacerowaliśmy po tym najsłynniejszym nowojorskim parku, po jego krętych alejkach, patrząc na tafle lodowiska, wchodząc na skałki znane z filmów, przechodząc pod mostkami i mostkami, mijając dorożki, rowery i biegaczy chyba ze wszystkich stron świata. Ktoś powie: park jak park… ale dla mnie Central Park to jakby przenieść się na plany moich ulubionych filmów. Jakby znaleźć się nagle w innym wymiarze, zobaczyć miejsce, znaleźć odpowiedź na pytanie: jak to wygląda w rzeczywistości.

„Och, ja po prostu kocham Nowy Jork”

Trudno nie zgodzić się z tymi słowami Holly Golightly ze słynnego „Śniadania u Tiffaniego„. Dlatego też odbijamy z parku w stronę Upper East Side żeby odnaleźć jedną z filmowych kamienic. Właśnie tą, w której mieszkała grana przez Audrey Hepburn Holly. Dokładny adres tego miejsca to: 169 East 71st Street i Lexington Avenue na Manhattanie. Zwróćcie uwagę, że w filmie pojawia się numer 167, ale w rzeczywistości drzwi, za którymi mieszka Holly mają numer 169.

„Śniadaniu u Tiffaniego” kamienicę, w której mieszkała Holly nakręcono tylko z zewnątrz, wnętrza odtworzone były w Paramount Studios w Hollywood. (Wyjątkiem w filmie są sceny nakręcone w słynnym sklepie u Tiffaniego). Kamienica zmieniła właściciela w 2015 roku, nowi lokatorzy kupili ją za 7,5 miliona dolarów. 

Dla miłośników filmowych scen dodam tylko, że przecznicę od domu Holly jest miejsce z filmowego „Seksu w Wielkim mieście”, to tu kręcono scenę, w której Charlotta spotyka Mr Biga i gdy chce nawrzucać mu za niedoszły ślub z Carry, zaczyna rodzić. Wtedy była restauracja Lumi, dziś niestety nie ma po niej śladu (dokładny adres tego miejsca: 963 Lexington Avenue i East 70th Street, Manhattan.

Słodki Nowy Jork

Idąc dalej zaglądamy do Dylan’s Candy Bar, sklepu ze słodyczami, który jest cukierniczym imperium. Jak ja się ciesze, że Liwia jeszcze nie artykułuje swoich zakupowych próśb. Od kolorów i smaków słodyczy można tam dostać zawrotu głowy. Ten słynny sklep ze słodkościami oferuje ok. 7000 rodzajów słodyczy, różnego rodzaju pamiątki i gadżety związane ze słodkościami i modą. Rocznie zaglądają tu 2 miliony turystów, co sprawia, że ten słodki sklep jest jedną z atrakcji NY. Gdyby ktoś chciał tam zajrzeć, to trzeba kierować się pod ten adres: 1011 Third Ave (at 60th St).

Nowy Jork nocą czyli wejść na Empire State Building.

Po krótkim odpoczynku w hotelu postanawiamy wykorzystać wieczór i ruszamy na kolejny spacer. Tym razem idziemy 5 Aleją na południe, ale przy centrum Rockefellera postanawiamy odbić i zobaczyć budynek Radio City. Ten zbudowany 1932 roku teatr był wówczas najdroższym i największym miejscem tego typu na świecie (a przynajmniej tak go reklamowano). To kolejne miejsce, które tak dobrze znam z filmów. To tu Rosemary czekała na swojego przyjaciele w filmie Polańskiego, to tu Kevin zachwycał się Nowym Jorkiem… my też się zachwycamy i ruszamy dalej.

Dochodzimy do Bryant ParkuNowojorskiej Biblioteki Publicznej. Z racji godziny nie wchodzimy do środka, dokładne zwiedzanie tego miejsca zostawiamy sobie na inny raz. Kupujemy w ulicznej budce hod-dogi i ruszamy zobaczyć chyba największy symbol Nowego Jorku – Empire State Building. W automacie kupujemy bilety. 36$ kosztuje wjazd na taras na 86 piętrze (dziecko do lat 6 wstęp bezpłatny, starsze płaci 31$). Ci, którzy chcą ominąć kolejki mogą kupić bilet za 69$. Za przyjemność zobaczenia wschodzącego nad Nowym Jorkiem słońca trzeba zapłacić 114$. Zachód słońca jest tańszy, cena biletów zaczyna się od 52$. Taras w Empire State Building czynny jest 365 dni w roku, od godziny 8 rano do 2 w nocy. 

Empire State Building czyli sen o potędze.

Empire State Building to nie jest zwykły budynek, to marzenie o tym aby zbudować coś wyjątkowego, wielkiego i ponadczasowego. W wyścigu o najwyższy budynek Nowego Jorku jego historia jest tak ciekawa, że nie można przejść obok niej obojętnie… Muszę Wam ją opowiedzieć…

20 tys. dolarów za kwartał ziemi między 33 a 34 ulicą, na zachód od Piątej Alei, płaci William Astor. Jest 1827 rok. Rodzina Astorów ma pieniądze i władzę, choć jeszcze ojciec Williama wychowywał się w biedzie. Na ziemi powstaje pierwsza, czteropiętrowa rezydencja Astorów. Po śmierci Williama kwartał zostaje podzielony wśród członków rodziny, co kończy się kłótnią wśród kuzynostwa. W rezydencji Astorów zostaje wnuk Williama, też William. Podejmuje śmiałą decyzję zamiany rodzinnej rezydencji w hotel. Tak rusza budowa trzynastopiętrowego hotelu o nazwie Waldorf.

Marzenie o hotelu…

William Astor namawia swojego kuzyna do sprzedaży sąsiedniej części działki. Stawia tam bliźniaczy hotel o nazwie Astoria. W 1896 roku kończy się budowa szesnastopiętrowej części hotelu i tak powstaje Waldorf-Astoria, to nie jest zwykły hotel to „Nieoficjalny Pałac Nowego Jorku”. Jednak jak to bywa z każdym modnym miejscem, jego sława powoli gaśnie, a samemu budynkowi przyczepia się łatkę: staroświecki. Waldorf-Astoria ma jeden minus, który ostatecznie pogrąża go jako budynek – nie jest wieżowcem.

Tak powstaje idea zamienienia hotelu Waldorf-Astoria w wieżowiec, wieżowiec, który ma być piękniejszy niż wszystkie inne budowle i przyćmić swoim pięknem inne drapacze chmur nie tylko Nowego Jorku, ale też całego świata. Tak powstała idea zbudowania Empire State Building. 1 października 1929 roku rozpoczyna się rozbiórka Waldorf-Astorii. W tym samym miesiącu, w którym dochodzi do największego krachu na nowojorskiej giełdzie. Nie jest to dobry moment na nowe inwestycje. Najpiękniejszy hotel Nowego Jorku przestaje istnieć. To, co daje się wykorzystać, jak np. szyby wind, zostaje na swoim miejscu, reszta budynku zostaje wywieziona i utopiona w oceanie. Na realizacje projektu Empire State Building przeznaczono tylko półtora roku. Ale jego twórcy mają jeszcze jeden cel: przegonić budujący się nieopodal wieżowiec Chryslera.

Wieża z bajki

Doskonałe zorganizowanie – dzięki temu praca nad Empire State Building idzie w błyskawicznym tempie. Rekordem jest budowanie czternastu i pół pięter w dziesięć dni. Standardem – piętro na dzień. Każdy, począwszy od kierowcy ciężarówki po majstra, wie gdzie, kiedy i z jakim materiałem ma się znaleźć. Budowa przypomina świetnie zorganizowaną fabrykę. Przy Empire State Building pracuje trzy i pół tysiąca osób. Sześć z nich przypłaca to życiem (pracowano wówczas bez zabezpieczeń). Fenomenem jest to, że budynek, który miał być największą w Nowym Jorku przestrzenią biurową, nie ma podpisanej ani jednej umowy najmu.

Uwiecznić budowę Empire State Building…

Pomiędzy robotnikami, po piętrach konstrukcji spaceruje z aparatem Lewis Hine. To dzięki niemu budowa Empire State Building i praca robotników została uwieczniona na fotografiach. Te zdjęcia zna chyba każdy z nas: robotnicy siedzący na metalowych belkach konstrukcji i Nowy Jork pod nimi. Lewis Hine, którego zadaniem było fotografowanie maszyn, wolał skupić się na portretach robotników. Nie bardzo podobało się to jego chlebodawcom. Hine powiedział wtedy, że to nie maszyny budują Empire State Building, lecz ludzie. My dziś podziwiamy jego zdjęcia, niestety w czasach kiedy tworzył, nikt się nimi nie zachwyca i Lewis Hine zmarł w 1930 roku, w biedzie.

W jedenaście miesięcy zbudowano sto dwa piętra i chyba po raz pierwszy w historii (o ile nie jedyny) budowa wieżowca okazała się tańsza, niż szacowano. 18 marca 1931 roku zakończono montaż iglicy. Nad dachami Manhattanu stanął Empire State Building.

Jedyne czego mu brakuje, zgodnie z przewidywaniami, to lokatorzy. Inwestorowi udaje się wynająć tylko połowę pomieszczeń, jednak aby ta informacja nie wyciekła na światło dzienne, co noc w Empire State Building zapalane są światła we wszystkich, nawet pustych pomieszczeniach. Finansową sytuację budynku ratuje… taras widokowy. W pierwszym roku, wpływy ze sprzedaży biletów, są wyższe niż te z najmu powierzchni biurowych. Podobno jest tak do dziś.

Przez kolejne cztery dekady, do roku 1973 Empire State Building jest najwyższym budynkiem w Nowym Jorku. Tytuł odbierają mu Dwie Wieże World Trade Center. Wraca on do niego tragicznego dnia 11 września 2001 roku. Każdemu, kto jest ciekawy wysokości, ilości schodów i wind polecam zajrzeć do Wikipedii. Ja i tak zdecydowanie za bardzo rozpisałam się na temat historii Empire State Building i nie chce Was już zanudzać technicznymi danymi. 

Nowy Jork – 360 stopni panoramy

Taras widokowy w Empire State Building mieści się na 86 piętrze i co ważne nie jest przeszklony. Dzięki temu jest chyba najlepszym miejscem do zrobienia zdjęć Nowego Jorku nocą. Jedyny minus tego tarasu to fakt, że nie widać z niego Empire State Building. Kiedy wchodzimy do środka, musimy przejść kontrolę bezpieczeństwa dokładnie taką jak na lotnisku. Prześwietlane i sprawdzane jest wszystko. Niestety muszę wziąć na ręce Liwie, która słodko śpi w swoim wózku. Wyrwana ze snu i wywieziona na 86 piętro stwierdza, że Nowy Jork nocą w ogóle jej nie interesuje i zaczyna płakać tak głośno, że słyszy nas chyba pół miasta. Tym samym moje podziwianie nocnej panoramy Nowego Jorku kończy się po kilku minutach. 

Spotkajmy się na szczycie Empire State Building…

Udaje mi się za to zrobić zdjęcie kadru ze słynnego filmu: „Bezsenność w Seattle„. Pamiętacie końcową scenę? Tę, kiedy Annie (Meg Ryan) spotyka Sama (Tom Hanks) na tarasie widokowym Empire State Building? Wiecie o tym, że ten motyw pojawił się już w filmie „Niezapomniany romans” z 1957 roku i w „Ukochanym” z roku 1939 (w tym ostatnim para ma się spotykać nie na tarasie Empire State Building, lecz na jego trzecim piętrze) i w „Przygodzie miłosnej” z 1994 roku.

A dla miłośników literatury podpowiem, że w jednej ze swoich powieści Jojo Moyes także użyła motywu spotkania na szczycie Empire State Building. Jak widać, wszystkie zakochane pary spotykają się na szczycie tego jednego wieżowca i, mimo że nie jest on już najwyższy, to lokalizacja randek w Nowym Jorku wcale się nie zmieniła.

Nad Nowym Jorkiem zapadła noc. Miasto rozbłysło tysiącem świateł. Z romantycznego oglądania panoramy miasta nic nie wyszło, podobnie jak ze spokojnego, wieczornego spaceru do hotelu Plaza ponieważ nasza mała dama za żadne skarby nie chce jechać w wózku i całą Piątą Aleję jest przez nas niesiona na rękach. Ale czy jest się czemu dziwić? Kto chciałby na najsłynniejszej ulicy Nowego Jorku siedzieć w wózku? Przecież Nowy Jork trzeba chłonąć…

Seszele

Podróżnicze marzenie, cel wielu zakochanych i świeżo poślubionych par. Kierunek, który dla niejednej osoby wydaje się ekskluzywny i niedostępny. Raj na ziemi… ale czy na pewno?

Nie ukrywam, że z Seszelami mamy duży problem. Sami byliśmy nastawieni na wielkie WOW! Przecież lecimy w miejsce, które zajmuje czołówki rankingów najpiękniejszych plaż świata i opisywane jest jako istny raj na ziemi. Naczytaliśmy się samych pochlebnych rzeczy: cudowne plaże, dobre jedzenie, wspaniała atmosfera. Nie należymy do tych, którzy nastawiają się jakoś bardzo na wyrost. Zobaczyliśmy już kilka miejsc na świecie i wiemy, że podpicowane zdjęcia na blogach czasami mają mało wspólnego z rzeczywistością. Na Seszelach jednak coś nam nie zagrało. Czy podeszliśmy do nich zbyt krytycznie? A może nie dajemy się już nabrać na ogólnie panujący trend zachwytu nad wszystkim? Może jesteśmy bardziej wymagający? A może mieliśmy pecha i nie zobaczyliśmy tego, co najpiękniejsze?

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że Seszele są nieładne, że nic tam nie ma czy nie warto tam jechać. Naszym zdaniem warto zobaczyć każdą część świata, Seszele także. Jest tam kilka rzeczy, których nie znajdziemy nigdzie indziej, ale jeżeli zwiedziliście już trochę świata, to może się okazać, że zwyczajnie Seszele Was nie zaskoczą.

Dlatego też nie będziemy tutaj owijać w bawełnę. Nie znajdziecie w naszych wpisach napompowanych ochów i achów. Nie będzie przekolorowanych zachwytów nad każdą byle plażą czy jedzeniem w styropianowych pudełkach, ale też nie będziemy nikomu odradzać Seszeli, bo to urocze miejsce z cudownym klimatem. Będzie szczerze i może czasami trochę zbyt krytycznie. Ale czy zawsze każdy musi wracać zachwycony nowym miejscem, a blogerowi podróżniczemu nie wolno powiedzieć głośno: mnie ten kierunek nie powalił?

Dla kogo Seszele są dobrym kierunkiem?

Kiedy Seszele nie są kierunkiem dla Ciebie?

Jak dostać się na Seszele?

Jest w zasadzie tylko jedna możliwość: samolotem. Bezpośrednie loty znajdziemy m.in. z lotnisk w Niemczech (Frankfurt, Düsseldorf), z Wielkiej Brytanii (Londyn) czy Austrii (Wiedeń). Z pozostałych europejskich krajów loty są z przesiadkami, najczęściej we Frankfurcie. Koszt biletów z Polski w regularnej cenie to około 3000 zł. Cena oscylująca w granicy 2000 zł to dobra cena. Czasami trafiają się promocje (najczęściej z Frankfurtu) i można kupić wtedy loty za około 1500 zł, to jest naprawdę świetna cena. Lot z Frankfurtu trwa 10 godzin. My lecieliśmy liniami Condor i nasze bilety kosztowały 3200 zł (dwoje dorosłych plus niemowlę).

Kiedy jechać na Seszele?

Zawsze. Na Seszele nie ma złego terminu. Leżą one w klimacie równikowym, wilgotnym z odmianą monsunową. Co to oznacza? Że zawsze jest ciepło. Temperatura powietrza waha się pomiędzy 24 a 32 stopnie Celsiusza. Wody między 25 a 29 stopni. 

Z własnych obserwacji: byliśmy na Seszelach w lutym. Pogoda wyborna, upał bardzo duży, wilgoć odczuwalna, ale nie przesadnie (gorzej było np. na Sri Lance w porze deszczowej). Padało może jeden dzień, a w zasadzie noc. Na Mahe inaczej odczuwa się temperaturę, jest tam większa wilgotność i opady faktycznie pojawiają się częściej. Zresztą góry w centralnej części Mahe są często skąpane w chmurach. W żadnym innym miejscu na świecie, słońce nie było tak dokuczliwe jak na Seszelach. Nawet przez chmury i przy użyciu filtra 50 skóra potrafiła się opalić.

Gdzie spać na Seszelach?

Do wyboru mamy sporą bazę hoteli tańszych i droższych oraz guesthousów. Niestety na Seszelach nie ma hosteli ani pól campingowych, a spanie na łonie przyrody jest surowo zabronione.

Bez problemu na Seszelach znajdziemy przepiękne, luksusowe hotele, których ceny za noc oscylują w granicy 55 – 65 tys. zł za noc (poza wysokim sezonem). Śmiem twierdzić, że da się też drożej, bowiem te hotele są piękne i znajdują się w dobrych lokalizacjach, często też mają na swoim terenie jedne z ładniejszych plaż. No ale co wtedy kiedy chcemy jechać w systemie budżetowym? Wtedy mamy do wyboru wiele noclegów, których ceny zaczynają się od 400 – 500 zł za dobę. Nie oszukujmy się, ciężko na Seszelach znaleźć tańsze miejsca do spania.

Co znajdziemy w tej cenie: przeważnie jest to tak zwany „self-catering”, czyli nocleg z dostępem do kuchni. Trzeba przyznać Seszelczykom, że kuchnie są naprawdę dobrze wyposażone, mamy tam oczywiście kuchenki i lodówki, ale też opiekacze, tostery, kuchenki mikrofalowe, czajniki, a nawet czasami parowary. Dzięki temu można pozornie przyoszczędzić i gotować samemu. Co do standardu nawet najtańszych noclegów to jest on naprawdę dobry, zapewne ma na to wpływ fakt, że na Seszelach poziom hoteli kontrolowany jest przez państwo.

Nasze noclegi na Seszelach:

My spaliśmy w trzech miejscach:

Residence Praslinoise na Praslin, dwa kilometry od lotniska, w pobliżu bardzo ładnej plaży Grand Anse. Duży pokój z dobrze wyposażoną kuchnią. Nocleg mieści się kawałek od głównej drogi, ale dzięki temu jest cicho i spokojnie. Jedyny minus: brak tarasu czy balkonu. Cena za noc: około 400 zł

La Digue Self-Catering Apartments na La Digue, 400 metrów od portu, w zasadzie w samym centrum miasta. Na dole świetna pizzeria. Niestety niezbyt blisko plaży, choć do Oceanu jest kilka kroków. Cisza i spokój. Duży, przestronny pokój, ładna łazienka, wszystko, co potrzebne w kuchni oraz taras na wieczorne chwile przy drinku. Cena za noc — ok. 560 zł

Jamelah Beach Guest House na Mahe. Plusy – 6 km od lotniska, przy plaży z pięknym widokiem na wschody słońca. Wielki atut tego miejsca to pracujący tam chłopak z Bangladeszu. Dawno nie spotkaliśmy tak zaangażowanego pracownika branży turystycznej. W cenie śniadanie: jajko na twardo, dżem i owoce. Minus — trochę zaniedbane i malutkie pokoje. Cena za noc – ok. 450 zł

Transport na Seszelach

Między wyspami:

Transport na wyspach

Autobus

Na wyspach Mahe i Praslin spotkamy autobusy. Dojedziemy nimi w zasadzie w każde miejsce. Problem jest taki, że nie ma nigdzie rozkładów a same autobusy kursują kiedy chcą. Przystanki są przy drodze, ale często jest to tylko napis na asfalcie: bus stop. Podobno istnieje zasada, że autobusy nie zabierają turystów z bagażami. Nam udało się przejechać z lotniska na Mahe do hotelu, ale może dlatego, że mieliśmy plecaki i Liwkę. Wejścia do autobusów są tak wąskie, że naprawdę trudno zmieścić się z większą torbą. Bilet kupuje się u kierowcy (koszt 10 rupii – 3 zł). Chcąc wysiąść trzeba wcisnąć przycisk STOP lub poinformować o tym kierowcę. Podobno w Victorii przy Palm Street w zajezdni można dostać mapkę linii autobusowych i rozkład jazdy. Autobusy jeżdżą do godziny 18:30 (Praslin) i 19:00 (Mahe).

Samochód

Wypożyczalnie samochodów znajdują się m.in. na lotniskach czy w większych miastach. Jednak większość hoteli z przyjemnością zajmie się zorganizowaniem dla nas samochodu. My tak zrobiliśmy. Zarówno na Mahe, jak i na Praslin przyjechali do nas pośrednicy z samochodem, spisali umowę oraz protokół i zostawili kluczyki. Bez problemu można umówić się tak, aby zwrócić samochód na lotnisku czy w porcie, jest to fajna sprawa pozwalająca zaoszczędzić kilka rupii.

Na Seszelach panuje ruch lewostronny, drogi są wąskie i kręte, ale nie zauważyliśmy jakieś przesadnie brawurowej jazdy. Raczej trzeba uważać na niepewnie poruszających się turystów. Niestety pożyczenie fotelika dla dziecka stanowi duży problem i trzeba nastawić się na jeżdżenie bez niego. W Victorii parkowanie wcale nie jest łatwe i trzeba za nie zapłacić. Na Mahe zdarzają się korki, trzeba to wziąć pod uwagę jadąc na lotnisko. Samochód jest jednak najlepszym i najwygodniejszym sposobem zwiedzania obu większych wysp. Koszt wynajęcia auta to około 40 – 50 Euro za dobę.

Inne możliwości:

Jedzenie na Seszelach

Nie będziemy czarować, jedzenie na Seszelach może być średnie lub wyśmienite. Od czego to zależy? Od zasobności portfela. Dużo czytaliśmy na temat ulicznego, seszelskiego jedzenia serwowanego w przydrożnych barach Take Away i powiem szczerze — jeżeli komuś to jedzenie smakowało to musi mieć naprawdę mało wymagające podniebienie. Niestety na wielu blogach spotkać można (moim zdaniem) mocno przesadzone opinie na temat serwowanych tam dań. Gdzie w takim razie jeść na Seszelach?

Kuchnia Kreolska

Przed wyjazdem przeczytałam, że Seszele charakteryzują się lekką i aromatyczną kuchnią, że pachnie ona wszystkimi przyprawami świata. Po powrocie mogę stwierdzić, że udało nam się odnaleźć takie smaki, ale wymagało to trochę zachodu i pieniędzy. Na pewno warto na Seszelach spróbować wszelakich ryb i owoców morza. Są wyśmienite nawet w prostej postaci podawane w przydrożnych barach. Polecam spróbowanie barakudy, red snapper (mniam!) i tuńczyka. Na co dzień nie jestem miłośnikiem ryb, ale tam skradły one moje serce. Krewetki jadłam w kilku miejscach i muszę powiedzieć, że podane na różne sposoby, zawsze były wyśmienite.

Trochę trudniej mają na Seszelach mięsożercy. Curry z kurczakiem czy wołowiną jest co prawda dostępne w każdym miejscu, ale nie jest ono mistrzowskim daniem. Często spotykaliśmy się też z tym, że podana porcja mięsa miała więcej kości niż smacznych kąsków. Podobno na La Digue serwowana jest zupa z nietoperza. My niestety nie skusiliśmy się na tą opcję, ale może wśród Was znajdzie się jakiś miłośnik eksperymentów kulinarnych?

Seszele to też mnogość owoców i świeżych soków. Z napojów warto spróbować lokalnego piwa oraz niesamowitego i przepysznego rumu Takamaka. Nigdzie indziej rum nie smakował tak wybornie, jak na Seszelach.

Ceny na Seszelach

Wędrując po sklepach starałam się zapisywać ceny poszczególnych artykułów, mam nadzieję, że choć trochę pomoże Wam to zaplanować budżet na wyjazd. Aktualnie 1 rupia seszelska (SCR) to 0,28 zł

Napoje:
Artykuły spożywcze
Kosmetyki i inne

Seszele co jeszcze wato wiedzieć?

Język
Waluta
Wjazd na teren Seszeli
Internet
Bezpieczeństwo
Opieka medyczna
Plaże

Spędziliśmy na Seszelach ponad dwa tygodnie, mając dużo czasu objechaliśmy lub obeszliśmy trzy największe wyspy archipelagu zaglądając na prawie wszystkie plaże. W następnych wpisach przybliżę wam atrakcje, plaże te warte zobaczenia i te, które spokojnie można odpuścić, miejsca z dobrym (i tym gorszym) jedzeniem na Praslin, La Digue i Mahe.

4 rzeczy za które pokochałam Palawan.

 

Palawan nazywa się perłą Filipin. Jest w tym dużo racji. Ta wyspa to kwintesencja tropikalnego raju. To tutaj znajdziemy piękne plaże ze złotym piaskiem, lazurowe wody, ukryte zatoczki, maleńkie wysepki i niesamowite podwodne życie. Kto jedzie poznać Filipiny nie może w swoich planach pominąć Palawanu.

Jak dotarliśmy na Palawan?

Tytułem wstępu: na Palawan lecimy zaraz po odwiedzeniu Oslob. Na logikę powinniśmy lecieć z Cebu, ale loty były tak drogie, że wybieramy położony na innej wyspie port lotniczy w Iloilo. Z Oslob wracamy więc do Dumaguette i tam wsiadamy w nocy autobus i nad ranem wysiadamy w Bacolod. Tam łapiemy prom do Iloilo. Tym samy pokonujemy całą wyspę Negros. Z Iloilo samolot przenosi nas na Palawan gdzie lądujemy w Puerto Princessa. Skomplikowana i długa trasa… Ponieważ samolot się spóźnia (standard na Filipinach), mamy kolejny poślizg i ucieka nam bus do Sabang. Pod lotniskiem łapią nas taksówkarze, jeden jest tak uprzejmy, że obiecuje dogonić dla nas busa. Płacimy kierowcy po 350 peso (2,5 zł).

Wsiadamy do busa, który akurat tankuje się na stacji benzynowej i ruszamy, w wydawać by się mogło, krótką trasę. 32 kilometry jedziemy jednak przez dwie godziny! Po drodze zatrzymujemy się milion razy, aby wypakować lub zabrać przeróżne rzeczy: pakunki, kury, worki z cementem, owoce, mrożonki i bóg jeden wie co jeszcze. To właśnie urok Palawanu… tu się nikomu nigdzie nie śpieszy. Rada — jeżeli jedziesz na Palawan lub jakąkolwiek Filipińską wyspę zostaw swój zegarek w domu. Tutaj człowiek znajduje się w całkiem innej czasoprzestrzeni.

1. Sabang i Podziemna Rzeka.

Zaraz po przybyciu na miejsce znajdujemy nocleg w domku przy parkingu (obok portu) w samym sercu miejscowości. Hotelik nazywa się Balay Balay Travel. Luksusów nie ma, ale mamy rzut beretem do kasy biletowej. Od razu idziemy zarezerwować wycieczkę tak, aby ruszyć na nią na następny dzień rano. W ten sposób mamy nadzieje uniknąć tłumów i zobaczyć Podziemną Rzekę, zanim zjadą się turyści z całego Palawanu.

W kasie otrzymujemy tylko potwierdzenie rezerwacji, wszelkie opłaty należy uiścić na następny dzień. Kosz wycieczki to 735 peso (52 zł) + koszt przepłynięcia łódką. Cała łódź kosztuje 1120 peso (80 zł), czyli przy sześciu osobach wychodzi 187 peso na osobę (kiedy nie ma się towarzystwa, należy zaczekać przed łódką, aż zbierze się 6-osobowa ekipa i podzielić się kosztami). Nie pozostaje więc nam nic innego jak zjeść jakiś obiad i poplażować. A plaża w Sabang jest bardzo ładna i chyba trochę niedoceniana. Kiedy z Sabang odjeżdża ostatni bus z turystami i parking przy porcie pustoszeje, miejscowość wydaje się wyludniona, jesteśmy na plaży całkiem sami.

 

Underground River – jeden z 7 nowych cudów natury

Podziemna Rzeka na Palawanie to chyba najbardziej kontrowersyjna atrakcja całych Filipin. Od 1999 roku znajduje się na Światowej Liście Dziedzictwa UNESCO, ale stała się naprawdę popularna, kiedy wygrała plebiscyt na jeden z 7 nowych cudów natury. Przeczytałam wiele komentarzy o tym, że miejsce to jest przereklamowane i niewarte odwiedzenia. Wiedziałam jednak, że musimy się o tym przekonać osobiście.

Na następny dzień z samego rana jesteśmy pod kasą z karteczką rezerwacyjną w ręku. Pierwszy raz w życiu widzę tak skomplikowany proces wykupu wycieczki, obsługują nas cztery osoby: pierwsza pani szuka naszej karteczki z rezerwacją, druga wpisuje nas na listę, trzeciej płacimy za przewodnika, a czwarta odbiera od nas resztę pieniędzy. To jednak nie koniec. W stanowisku na zewnątrz płacimy za łódź. Ponieważ jest nas tylko czwórka, musimy czekać, aż dozbierają się kolejne dwie osoby. Podziemną Rzekę na Palawanie można zwiedzać od godziny 8:30 do godziny 15:30 (całość otwarta est od 8:00 do 17:00), ale uwaga — dzienni limit to 600 osób odwiedzających. Oznacza to, że do jaskini wpływa tylko 100 łodzi dziennie.

Wsiadamy na łódź i ubieramy kamizelki ratunkowe (jest to bezwzględnie obowiązkowe) i po krótkim rejsie wysiadamy w Parku Narodowym Rzeki Podziemnej Puerto Princesa (Puerto Princesa Subterranean River National Park). Witają nas jaszczurki i małpki, te ostatnie są średnio przyjazne. Tutaj znowu trzeba okazać karteczki z rezerwacją i odebrać audio przewodnik oraz kask. Po krótkim spacerze przez dżungle dochodzimy do rzeki, gdzie wsiadamy do sześcioosobowej łódeczki. W czasie zwiedzania Podziemnej Rzeki w jaskini panuje absolutna cisza. Przewodnicy znajdują się na każdej łodzi, ale cała ich aktywność ogranicza się do wskazywania latarką miejsc, o których opowiada nam nagrany głos lektora. W jaskini panuje też absolutna ciemność, jedyne źródło światłą to latarka przewodnika. Bezwzględnie zakazane jest robienie zdjęć z lampą.

 

24 kilometry korytarzy…

Podziemna Rzeka w Puerto Princessa jest prawdziwym cudem przyrody. Tego typu miejsc jest na świecie zaledwie kilka. Dotychczas na Palawanie odkryto 24 kilometry podziemnych korytarzy zalanych wodą. Dla łodzi dostępne są pierwsze 4 km, z czego turysta może odwiedzić odcinek o długości 1,5 km. Wewnątrz znajduje się jedna z największych komór jaskiniowych. Nosi ona nazwę Italian Chamber i jej wielkość dochodzi do 360 metrów długości, 140 m szerokości i 80 m wysokości. Głębokość rzeki to nawet 8 metrów. Słona woda wpływa do jaskini aż do 6 kilometrów w głąb i też na takiej długości ma wpływ na życie wewnątrz. Jest to najdłuższa żeglowna rzeka na świecie. Jest to największe podziemne ujście rzeki na świecie.

Musisz to zobaczyć będąc na Palawanie!

Rejs po rzece trwa w naszym przypadku 32 minuty. I jest to czas niesamowity. Czuję się z jednej strony jak intruz, który swoją obecnością zaburza to sanktuarium ciszy, a z drugiej strony jestem niesamowicie wdzięczna naturze za to, że stworzyła takie miejsce i jest mi dane je zobaczyć. Cisza, jaka panuje podczas przebywania w jaskini, jest niesamowita, przerywa ją tylko cichy plusk wioseł. Dźwięk, jaki wydaje migawka aparatu, jest niczym wybuch armatni.

A widoki? Ktoś powie, że jaskinia jak jaskinia… nawet taka zalana wodą to nic specjalnego. Oj myli się każdy, kto tak myśli. Misterne wzory na ścianach, plątanina stalagmitów i stalaktytów, niesamowite formacje skalne… Natura w najpiękniejszej postaci, niezniszczona jeszcze przez człowieka. Każdemu będę polecała i zachwalała to miejsce.

Po zwiedzeniu Podziemnej Rzeki w Sabang pakujemy się i ruszamy do El Nido. Szybko orientujemy się, że na Palawanie panuje zmowa cenowa i nikt nie chce nas zabrać za mniej niż 600 peso (42 zł). Wsiadamy więc do jepneya i za 100 peso (7 zł) jedziemy do skrzyżowania z drogą na El Nido. Jesteśmy ściśnięci jak sardynki, bo w małym busie jest jakieś 30 osób, nie licząc tych, którzy jadą na dachu i uczepieni drzwi. Na bus przewozi także całe wyposażenie sklepu wraz z towarem i uwaga: lodem! Na skrzyżowaniu łapiemy autobus do El Nido (411 peso za osobę – 29 zł). Może żadna to oszczędność, ale podróż upływa nam wesoło w towarzystwie miłych filipińczyków.

O 19:30 jesteśmy na dworcu w El Nido. Szybko okazuje się, że łatwiej tam znaleźć nocleg niż działający bankomat. Z tym drugim jest problem… zostajemy więc z resztką pieniędzy. Z kolacji nici — żadna knajpa nie przyjmuje kart. Nocleg znajdujemy za 1300 peso (92 zł) za 4 osoby. Łazienka jest na korytarzu, ale za to mamy klimatyzacje.

2. El Nido i hopping Island

Kiedy przygotowywałam naszą trasę po Palawanie często trafiałam na określenie Hopping Island. Nie do końca wiedziałam, o czym tak naprawdę chodzi w tym „skakaniu po wyspach”. Teraz już wiem, że Hopping Island są to całodniowe wycieczki statkiem po archipelagu Bacuit, połączone z odwiedzaniem wysepek, plaż, zatoczek i snurkowaniem. Większość agencji turystycznych sprzedaje dokładnie takie same pakiety oznaczonych literami A, B, C i D. Niestety często taka sama jest tylko cena. Przy wyborze biura najlepiej kierować się poleceniami lub dokładnie o wszystko pytać (co zawiera cena, jakie są punkty programu, czy mamy darmowy sprzęt do snurkowania, jakie są dodatkowe opłaty).

Hopping Island był właśnie głównym powodem, dla którego będąc na Palawanie ruszyliśmy do El Nido. Bo samo w sobie miasteczko nie jest niczym innym jak zatłoczonym kurortem z typowo wakacyjnym klimatem, drogimi knajpami i kolejkami do bankomatów (w całej miejscowości były one aż trzy). Próżno szukać tam spokoju i wytchnienia. Jeżeli liczysz w El Nido na piękną plażę i fajne miejsce do pływania to możesz się rozczarować. Plaża nie dość, że nie zachwyca, to jeszcze usłana jest stolikami z okolicznych knajp. Ciszy w El Nido raczej też się nie zazna. Jest to za to dobra miejscówka dla tych, którzy lubią, kiedy coś się dzieje i szukają dobrej bazy wypadowej.

Jeżeli ktoś potrzebuje odrobinę wytchnienia, warto ruszyć plażą na wschód od miasta i dotrzeć na Caalan Beach. Plaża może nie powala, ale za to jest trochę spokojniej. Właśnie wędrując w tamtą stronę, poznaliśmy Mary, która jak się okazało, wraz z tatą ma łódź i organizuje słynne Hopping Island. To ona została naszym przewodnikiem i pokazała nam to, co w okolicy El Nido jest najlepsze.

Hopping Island

Codziennie rano z plaży w El Nido wyruszają dziesiątki łodzi, zabierając turystów z całego Palawanu w najpiękniejsze i tym samym najbardziej zatłoczone miejsca archipelagu Bacuit. Do wyboru są cztery wycieczki oznaczone kolejno literami: A, B, C i D. Dla tych, którzy mają mało czasu, istnieje możliwość łączenia wycieczki A z C lub B z D. Każda z wycieczek ma pięć stałych punktów programu i w zasadzie wszystkie biura oferują takie same pakiety. Warto jednak upewnić się co jest wliczone w cenę (obiad, napoje, sprzęt do snurkowania) czy na pewno program zawiera wszystkie opisane punkty lub, czy są jakiś dodatkowe opłaty.

Do stałej ceny Hopping Island doliczana jest opłata „na rozwój turystyki” lub „ochronę przyrody” (różnie to nazywają). Sama kiedyś czytałam, że te 200 peso płaci się raz i powinno się otrzymać potwierdzenie tej opłaty, gdyż jest ona ważna 10 dni. Na miejscu okazało się, że opłata pobierana jest każdorazowo. Co do wyboru Hopping Island, wieść gminna niesie, że wycieczki A i C są najlepsze. To właśnie na te dwa toury się zdecydowaliśmy.

Tour A

W czasie tej wycieczki odwiedzisz następujące miejsca:

My zaczęliśmy ten tour od odwiedzenia plaży 7 Komandosów. Miejsce to otrzymało nazwę na cześć Japońskich żołnierzy, którzy zatrzymali się tutaj po II wojnie światowej. Nie ma im się co dziwić, bo plaża jest naprawdę piękna. Podobno w okolicznych wodach można znaleźć żółwie, ale jakoś sama Mary nie była do tego przekonana. Później odwiedziliśmy Secret Lagoon. Aby się tam dostać, trzeba przecisnąć się przez dziurę w skałach (przydają się buty do wody). Wewnątrz, znajduje się mała zatoczka z jeszcze mniejszą plażą. Ciekawe miejsce, ale należy się nastawić na kolejki przy wejściu i wyjściu. Przy okazji warto zobaczyć bardzo ładną plażę, która jest obok sekretnej laguny.

Później mieliśmy snurkowanie i obiad na łódce. Najedzeni udaliśmy się na Big Lagoon gdzie mieliśmy kolejne snurkowanie. Na końcu zabrano nas do Small Lagoon gdzie kajakami lub wpław należało wpłynąć do zatoczki. Na jej końcu znajdowała się jaskinia. Cena za tour A to 1200 PHP + 200 PHP (opłaty za rozwój turystyki w El Nido) + 200 PHP za zwiedzanie Big Lagoon.

 

Tour B

Nie byliśmy na tej wycieczce, więc nie mogę się co do niej wypowiadać. Podobno jest nastawiona na jaskinie, które są stanowiskami archeologicznymi. To w nich ukrywali się mieszkańcy w czasie II wojny światowej. Chyba najbardziej spektakularnym miejscem wycieczki jest Snake Island, która podobno robi ciekawe wrażenie. Dobrze jednak odwiedzać to miejsce, kiedy poziom wody w morzu nie jest zbyt wysoki. Koszt to 1300 PHP plus 200 PHP opłaty na turystykę.

Tour C

W czasie tej wycieczki nie oglądamy Sanktuarium Matinloc, rezygnujemy z niego, aby wydłużyć snurkowanie. Samo sanktuarium jest miejscem kultu Matki Boskiej i kiedyś znajdowała się tam siedziba klasztoru. Dziś można je odwiedzać (podobno lokalna legenda głosi, że na wyspie straszy). My zaczynamy tour C od zobaczenia sekretnej plaży. Mary mówi, że to ważne z powodu ilości turystów i trudności w dostaniu się do niej. Faktycznie, aby wejść na Secret Beach, trzeba przepłynąć przez okno w skale. Większa część przejścia znajduje się pod wodą, więc najlepiej jest zanurkować i przepłynąć.

Oczywiście ci, którzy mają na sobie kapok (tak jak ja), muszą przepłynąć, będąc na powierzchni wody. Kiedy jestem w oknie, nadchodzi fala i unosi mnie pod samo sklepienie. Obrywam w głowę i jak to ja wpadam w panikę. Na szczęścia Mary czuwa nad tym, aby każdy z nas wyszedł cało z tej wycieczki i sprawnie pomaga mi przedostać się w obie strony.

Secret Beach jest dość podobna w założeniu do Secret Lagoon. Będąc w środku, naprawdę ma się wrażenie, że to miejsce est ukryte przed światem. Gdyby nie mały otwór w skałach nikt by tu nie trafił. Niewielka sekretna plaża znajduje się w otoczeniu skał. Mary pokazuje nam też małą jaskinię, do której dosłownie trzeba się wczołgać.

Tour C – najlepsze snurkowanie na Filipinach.

Później płyniemy na snurkowanie i jak dla mnie jest one rewelacyjne. Nie chodzi tu nawet o rafę tylko o miejsce, w którym pod nami jest wielka pionowa ściana i jedna ogromną granatowa głębia. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego i chyba do końca życia będę miała ten widok przed oczami. To snurkowanie miało jeszcze jeden bonus — żółwia! Tak widzieliśmy po raz kolejny żółwia (pierwszego spotkaliśmy podczas snurkowania na Balicasag).

Obiad jemy na małej opuszczonej plaży gdzie czekając na jedzenie mamy czas na kolejne snurkowanie. Tym razem do wody wchodzimy z brzegu. Ja jestem zachwycona. Nie wiem, czy wynika to z tego, że mało znam podwodny świat czy z tego, że w filipińskich wodach jest tak pięknie. Pływam oniemiała z zachwytu, oglądając małe rybki, koralowce, roślinki i całe to podwodne życie. Najedzeni ruszamy w dalszą drogę. Odwiedzamy kolejne plaże, przepływając pomiędzy pionowymi skałami.

Na końcu Mary zabiera nas na Helicopter Island. Naprawdę wyspa nazywa się Dilumacad, ale ze względu na jej kształt wszyscy nazywają ją helikopterem. Jest tam całkiem ładna, 300-metrowa plaża. Dzięki temu, że Mary zmieniła nam plan wycieczki, jesteśmy tam całkiem sami. Nad nasze głowy nadciągają jednak ciemne chmury, co oznacza, że pora kończyć wycieczkę. Cała nasza ekipa wróciła zachwycona. Koszt 1400 PHP plus 200 PHP opłaty za turystykę.

 

Tour D

Z tej opcji też nie korzystaliśmy i tak naprawdę jest ona chyba najmniej popularna. Koszt 1200 PHP + oczywiście 200 PHP

Na każdej  z wycieczek otrzymuje się posiłek i napoje. Trzeba przyznać, że to co zaserwowała nam Mary było naprawdę bardzo dobre. Sama dekoracja potraw wymagała od niej dużo pracy. W cenie powinniście także mieć masę i rurkę do pływania (warto o to wcześniej dopytać). Nie zapomnijcie też butów do wody ponieważ jest kilka miejsc w których naprawdę trudno poruszać się boso.

3. Nacpan Beach – najpiękniejsza plaża Palawanu

Za 600 peso można w El Nido pożyczyć skuter i zobaczyć najpiękniejszą plażę całego Palawanu. O tak… zakochaliśmy się od razu! Nacpan Beach jest jak spełnienie marzeń — długa, piękna, ze złotym piaskiem i do tego prawie bezludna. Raj na ziemi. Podoba nam się tak bardzo, że postanawiamy skrócić pobyt w El Nido i przenieść się tu na trzy noce. Z tym miejscem jest jeden problem — ciężko się do niego dostać. Autobus jeździ tu raz dziennie. Za tricykle słono sobie liczą. Stopem nam się nie udało. Ale to właśnie dzięki temu Nacpan jest istnym rajem na ziemi.

Na Nacpan przeżyłam też najgorsze chwile z całego pobytu na Filipinach, na ich wspomnienie aż cierpnie mi skóra. Dam Wam zatem jedną radę — nie dajcie się zwieźć pięknym falom i błękitowi wody. Nacpan otoczona jest zdradzieckimi prądami. Uwierzcie mi na słowo, że chwila zapomnienia w tej cudownie ciepłej wodzie może Was naprawdę dużo kosztować. Mimo tych chwil grozy, jakie tam przeżyliśmy, Nacpan Beach plasuje się w naszym rankingu na pierwszym miejscu najpiękniejszych plaż, jakie odwiedziliśmy.

praktycznie…

Ponieważ na Nacpan Beach jest niewiele noclegów, szukanie ich na miejscu, jest trochę ryzykowne. Dlatego też we wpisie wrzucam zdjęcie z numerem telefonu (mam nadzieję, że się nie zmienił) do Soni, u której spaliśmy w tych pięknych domkach na plaży. Płaciliśmy za nocleg około 150 zł na cztery osoby. Niestety zdarza się, że warunki na tej plaży są dość prymitywne. My na przykład przez ponad dobę nie mieliśmy wody ani prądu… to było piękne.

Zjeść na Nacpan można w kilku restauracyjkach przy noclegach. Nie polecamy dużego baru w centrum plaży. Jedzenie tam miało swoje poważne konsekwencje. Przy plaży nie ma sklepu, kupić można tylko to co sprzedawane jest w miejscowych barach dlatego też warto przyjechać zaopatrzonym w najważniejsze rzeczy. No, a kiedy popada to ciężko się stamtąd wydostać. No i nie ma wstępu na wzgórze, z którego robi się takie piękne zdjęcia na Twin Beach. Teren jest prywatny i ktoś ma sporo pieniędzy, bo dzień i noc oba przejścia są pilnowane. Nie da się i koniec. Zero dyskusji.

4. Zip Line w El Nido

Co tu dużo mówić… po zjeździe na zip line na Bohol zakochałam się w tej atrakcji. Widziałam na zdjęciach miejsce, w którym lina rozpięta była nad wodą i zjeżdżało się na małą wyspę. No i znaleźliśmy to miejsce nad plażą Las Cabanas Beach w północnej części Palawanu. Sama plaża jakoś nie urzeka, jest tłoczni i brudno ale zjazd na linie rekompensuje cały trud dotarcia tutaj. Koszt 500 peso na siedząco lub 700 peso na supermena. Droga tylko w jedną stronę, wrócić trzeba przez plażę i wyjść na drogę.

Palawan ma naprawdę wiele do zaoferowania. Nam udało się odkryć tylko mały kawałek tej wyspy, dlatego, że zakochani w Nacpan Beach odpuściliśmy dalsze poznawanie Palawanu i oddaliśmy się całkowitemu relaksowi. Na pewno warto jeszcze zajrzeć do Port Barton, o którym słyszałam tylko dobre rzeczy. A mając pożyczony skuter, polecam jeszcze znaleźć plażę o nazwie Duli Beach. To już jest całkowicie zapomniane przez turystów miejsce.

Test kamery GoPro Hero 4 Silver Edition

Coraz popularniejszym gadżetem jaki zabieramy ze sobą na wakacje jest kamera. Do lamusa odeszły już ogromne kamery, które swoimi rozmiarami przewyższały wielkość całego bagażu podręcznego. Teraz kamera mieści nam się w dłoni i waży tyle co nic. Do tego można nią robić zdjęcia, kręcić filmy, wkładać ją do wody, przytwierdzić sobie do głowy i co tam kto jeszcze sobie wymyśli… Co równie ważne kamera taka jest dyskretna. Miłośnicy nurkowania nie wyobrażają już sobie łatwiejszego sposobu na kręcenie podwodnego świata… My już też nie wyobrażamy sobie podróży bez tego małego gadżetu… Dlatego właśnie kolejnym z testów, który pragniemy przedstawić jest test kamery sportowej GoPro Hero 4 Silver Edition. 

 

go1

Dlaczego wybór padła na GoPro? Odpowiedź jest prosta – bo towarzyszyła nam już w kilku wyjazdach i wiemy, że to sprawdzona marka. Załączyliśmy zdjęcia naszej kamery, która swoje już przeszła, a ślady jej użytkowania są najlepszym dowodem na to, że już niejeden film nią nakręciliśmy (jako przykład możecie obejrzeć film z Singapuru). Zdjęcia pokazują też, że kamera nie jest niestety niezniszczalna.

Cena nowej kamery: GoPro Hero 4 Silver Edition wraz z akcesoriami oscyluje w okolicach 1600 zł.

Na początek zacznijmy nasz test od parametrów kamery. Z uwagi na fakt, że w sieci jest cała masa szczegółowych danych i specyfikacje można wyczytać na każdej stronie (a zwłaszcza u producenta), my skupimy się tylko na tych najważniejszych i najpotrzebniejszych nam danych:

 

go3

 

go2

Na potrzeby naszych wyjazdów do kamery został zakupiony nowy akumulator, również oryginalny, którego cena w naszym przypadku wyniosła 115 zł. Jest to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż nie raz zdarzało się, że dostęp do prądu mieliśmy tylko w miejscach noclegu. Kamerę da się ładować z power banków więc jest to kolejne ułatwienie, zwłaszcza wtedy gdy cały dzień biegamy po dżungli lub bezludnych plażach. Co do samej baterii to wystarcza w zupełności na około 2 godziny kręcenia, a w jakości 1080p na karcie pamięci 32 GB zmieścimy 2 godziny i 10 minut nagrań.

goa4

Co do samej kamery, to zarówno funkcjonalność, jak i estetyka wykonania nie budzi żadnych zastrzeżeń. Oryginalna obudowa  GoPro zachowuje wodoszczelność, pyłoszczelność (w przeciwnieństwie do zakupionego przez nas aparatu firmy Panasonic) przy jednoczesnym zachowaniu należytych parametrów nagrywania dźwięków. Podczas dotychczasowych wyjazdów bez względu na panujące warunki atmosferyczne kamera nie miała żadnych tendencji do zaparowywania.

goa2

Wszystkie funkcje i przyciski w czasie kiedy kamera jest w obudowie działają bez żadnych problemów. Wiadomym jest że nie działa w tym czasie ekran dotykowy. Niemniej jednak oryginalna aplikacja, która jest dostępna na wszystkie platformy radzi sobie doskonale z obsługą i dostęp do kamery mamy ze swojego smartfona.

Bardzo przydatną funkcją okazała się funkcja aparatu, przy dobrym oświetleniu kamera GoPro Hero 4 Silver Edition robi całkiem przyzwoite zdjęcia. Ogromnym plusem jest szeroki kąt. Kiedy nasz obiektyw w aparacie nie wystarczał aby objąć to co chcieliśmy umieścić w kadrze, świetnie sprawdzało się wtedy GoPro. Przy pięknej, słonecznej pogodzie jakość zdjęć z tej kamery jest naprawdę wspaniała. Znany osoby, które swój aparat zostawiają w domu, a na wyjazdach robią zdjęcia tylko tą kamerą.

Poniżej film nakręcony podczas jednego z wyjazdów, który został zmontowany w czasie podróży na telefonie.

[embedyt] http://www.youtube.com/watch?v=ayXLUmwe-DU[/embedyt]

Podczas spacerów na jednym z azjatyckich bazarów natrafiliśmy na akcesoria do GoPro, które według zapewnień sprzedawcy były bardzo dobrej jakości i w 100% oryginalne. W pełni świadomi tego, że przedmiot jest co najwyżej oryginalnie wykonany w Chinach na wzór akcesoriów firmy GoPro, postanowiliśmy go zakupić i przetestować. Po długotrwałych negocjacjach cena zakupu wyniosła 30 zł. Pomysł ten prawie przypłaciliśmy utratą kamery…

 

goa1

Uchwyt okazał się całkiem wygodny do noszenia, kamera trzymała się dobrze, rzepy były solidne, urządzenie nie wypinało się (mimo naszych usilnych starań). Okazało się jednak, że uderzenie ręka o tafle wody jest już za dużym obciążeniem dla tego gadżetu. Podczas jednego ze skoków do wody kamera się wypięła i wylądowała na dnie zatoki w okolicy Maya Bay (ach co tam były za widoki). Woda tam jest tak krystalicznie czysta, że pomimo, iż do dna było około 5 metrów, widać było kamerę leżącą pod jednym z jeżowców. Na szczecie na naszej łódce znalazł się tubylec, który miał płetwy (nie chciał nam ich pożyczyć) i zanurkował po kamerę. Jaka to była ulga kiedy wręczył nam ją z powrotem…

Nasza rada jest taka:  za żadnym, ale to żadnym pozorem nie używajcie tanich i tandetnych akcesoriów! Szkoda stracić kamerę i znajdujące się na niej filmy, dla oszczędności parudziesięciu (czy też paruset) złotych.

Z naszych obserwacji i doświadczenia wynika, że pomimo nie najniższej ceny GoPro Hero 4 Silver Edition jest naprawdę dobrym i niezawodnym urządzeniem. Jeżeli zależy nam na dobrej jakości filmach z wakacji to z pewnością warto rozważyć jej zakup. Nie zajmie nam dużo miejsca, a wakacyjne filmy jakie dzięki jej nakręcimy będą dla nas wspaniałą pamiątką. Jak dla nas jest to (póki co) sprzęt niezawodny. Nie zacina się, nie zawiesza, nie ma problemy z jej użytkowaniem, sterujemy nią z poziomu telefonu komórkowego.

Salwador – w kraju bezwzględnych gangów i cudownych ludzi.

Kiedy Wojtek zadzwonił do mnie, mówiąc: kupiłem nam bilety lotnicze do Salwadoru, moją pierwszą myślą było: gdzie? Dlaczego nie do Meksyku albo na Kubę tylko jakiś Salwador? Odpaliłam Google i okazało się, że informacji o tym kraju jest tyle, co kot napłakał. Prócz ostrzeżenia ministra MSZ, że zasadniczo lepiej ten kraj omijać szerokim łukiem.

No bo z czym kojarzy się Salwador przeciętnemu człowiekowi (takiemu, który wie, gdzie znaleźć go na mapie)? Z Mara Salvatrucha, czyli jednym największych i najbardziej niebezpiecznych gangów świata, z krajem, w którym co kwadrans mordowana jest jedna osoba, z Wojną Futbolową opisaną przez Kapuścińskiego i z miejscem, w którym kobiety za poronienie trafiają do więzienia. Im więcej o Salwadorze czytałam, tym większe ogarniało mnie przerażenie.

Salwador? A co tam w ogóle robić?

Popełniłam wtedy błąd — szybko zaplanowałam nam transfer z Salwadoru do Gwatemali i opracowałam plan zwiedzania właśnie tego kraju Ameryki Środkowej z zahaczeniem o pobliskie Belize. Na sam Salwador zostawiłam nam tylko kilka dni. Do dzisiaj tego żałuje, bo właśnie ten najniebezpieczniejszy kraj świata okazał się najciekawszy, a do tego bardzo przyjazny i niesamowicie piękny.

Kiedy tylko wylądowaliśmy w Salwadorze, od razu pojechaliśmy do stolicy, gdzie szybko znaleźliśmy autokary, które kursują między San Salwador a Gwatemala City. Po kilku godzinach przekroczyliśmy granicę i wylądowaliśmy, jak nam się wtedy wydawało, w dużo bezpieczniejszej Gwatemali, ale to już całkiem inna historia.

W stronę Salwadoru…

Po trzech tygodniach spędzonych w Gwatemali ruszamy w stronę granicy z Salwadorem. Bardzo, ale to bardzo liczymy każdą minutę tej trasy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (w tym nawigacja) pokazują, że w Santa Ana, które było naszym celem, powinniśmy być około godziny 18:00. Wiemy, że musimy się tam dostać, przed zapadnięciem nocy, tak aby znaleźć nocleg. Wszystko mamy obliczone, jednak po raz kolejny okazuje się, że w Ameryce Środkowej poczucie czasu i odległości to dwie wartości, które rządzą się swoimi prawami.

Tego dnia mamy do pokonania 300 kilometrów z Rio Dulce w Gwatemali do Santa Ana w Salwadorze. Do godziny 14:00 wszystko idzie zgodnie z planem, a dzięki kierowcom rodem z „Szybkich i wściekłych” mamy nawet trochę nadrobione. Niestety nasz kolejny bus nigdzie się nie śpieszy i zamiast jechać przed siebie, zjeżdża do warsztatu wymienić olej. Nasz następny autobus odjeżdża za kwadrans, a nas dzieli do niego jeszcze 20 km. Na miejsce przesiadki spóźniamy się 30 minut, ale, że w Gwatemali wszystko się spóźnia, okazuje się, że nasz chickenbus właśnie odjeżdża. Mimo szaleńczej gonitwy z plecakami ucieka nam dosłownie sprzed nosa. Lokalni pomagają nam znaleźć inny transport. Ma odjechać za dwadzieścia minut, w rzeczywistości czekamy kolejne 40. Do celu mamy jeszcze 140 km.

Zgodnie z naszym planem, powinniśmy przekroczyć granicę z Salwadorem około godziny 16:30. W rzeczywistości o tej porze dzieli nas od granicy jeszcze 30 kilometrów. I tak jesteśmy zadowoleni, bo to całkiem niezły wynik. Do momentu, kiedy nasz bus zaczyna wydawać dziwne odgłosy i staje na środku drogi. Wysiadamy na pobocze i czekamy, nikt nie chce nam powiedzieć, o co chodzi. Po kwadransie nadjeżdża dwóch facetów z kanistrem paliwa. Jedziemy dalej, ale tylko dwa kilometry. Kierowca zjeżdża na jakiś podejrzany warsztat i każe się nam przesiąść do innego busa, który wygląda, jakby nie był używany ze dwa lata. O 17:15, wraz z ostatnimi promieniami słońca docieramy na granicę Gwatemali i Salwadoru. Mamy ostatnią szansę na złapanie chickenbusa do Santa Ana… niestety nadzieja znika niczym słońce za horyzontem.

Salwador i afera pieczątkowa…

Gwatemalską kontrolę przechodzimy szybko i sprawnie. Zanim dochodzimy do stanowiska salwadorskich pograniczników, zatrzymuje nas celniczka i prosi o paszporty. Kiedy po raz trzeci wertuje dokument Wojtka, już wiemy, że coś się jej nie podoba. W końcu woła swojego kolegę, który przystępuje do tej samej procedury. Przerzucają te kartki i liczą pieczątki jakbyśmy co najmniej dali im paszport wielkości encyklopedii PWN. W końcu celniczka oznajmia nam, że w paszporcie Wojtka nie zgadza się ilość wjazdów i wyjazdów z Gwatemali.

Jak to nie zgadza się? Wjechaliśmy do Gwatemali dwa razy: raz z Salwadoru i raz z Belize, wyjechaliśmy też dwa razy: raz do Belize i raz do Salwadoru (przed momentem). Jak nic pokazujemy jej te cztery pieczątki, a ona nadal twierdzi, że to się nie zgadza i pokazuje nam oznaczenia na stemplach. Jeden raz, przy wjeździe do Gwatemali zaznaczono nam na stemplu wyjazd zamiast wjazdu! To małe, niewiele znaczące kółeczko staje się przyczyną całego zamieszania.

tienes un problema amigos…

Każą nam wejść do budynku straży granicznej i sadzają w pustym pokoju. Strażnicy zabierają oba paszporty i znikają. Przez szyby widzimy, jak kolejne osoby pochylają się nad naszymi dokumentami. W końcu pojawia się przed nami urzędnik, który rozpoczyna rozmowę z nami od słów: tienes un problema amigos (macie problem przyjaciele). Po tym zadaje setkę pytań: skąd jedziemy, gdzie byliśmy, ile razy przechodziliśmy przez którą granicę, z kim, po co i dlaczego jedziemy do Salwadoru.

Przekonuje go dopiero widok naszych biletów wylotowych z Salwadoru i zapewnienie, że nie mamy innego wyjścia jak dostać się do ich kraju, aby w spokoju móc wrócić do Polski. Cała ta procedura zajmuje nam prawie dwie godziny, za oknem zapada już ciemna noc. W końcu oddają nam paszporty z informacją, że w zaistniałej sytuacji nie możemy mieć wbitej trzymiesięcznej wizy, tylko trzydziestodniową tak, abyśmy mogli zostać w Salwadorze do wylotu. Nie ma to dla nas większego znaczenia, ważne, że w ogóle możemy przekroczyć granicę.

W salwadorską ciemną noc…

Wychodzimy z przejścia granicznego Frontera Anguiatu i idziemy wzdłuż drogi. Nie ma żadnych lamp, pod granicę podjeżdżają ostatnie tiry. W głąb kraju prawie nic już nie jedzie. Na ulicy jest pusto. Dochodzimy do pojedynczych zabudowań, znajdujemy jakiś sklep i coś, co przypomina bar. Strach jednak wejść do środka. Nie ma nic, co wygląda na przystanek. Nie bardzo wiemy co z sobą zrobić. Nie bardzo mamy pole manewru, bo w miejscu, w którym jesteśmy, nie ma żadnego hotelu. W głowie przypominają mi się wszystkie te straszne artykuły, jakie czytałam o Salwadorze. Jest ciemna noc, a my stoimy we dwójkę, z całym dobytkiem na plecach, na pustej i drodze, pod dziwnymi spojrzeniami salwadorczyków kryjących się w swoich domach.

Przyznam szczerze, że podczas całego wyjazdu, stanie na tej ciemnej, pustej ulicy było jedną z bardziej nieprzyjemnych chwil. Gdy tak myślimy co dalej robić, podchodzi do nas starszy mężczyzna i zaczyna nas pytać, gdzie chcemy jechać. Mówimy, że do Santa Ana, on, że to problem, bo autobus ostatni pojechał, a następny będzie jutro rano. Zaczyna nam tłumaczyć, że musimy zaczekać, bo przyjedzie do godziny chickenbus jadący do Metapan i tam znajdziemy hotel. Z ogromnym zaangażowaniem pokazuje nam na zegarek i bardzo, ale to bardzo stara się, abyśmy zrozumieli, o co mu chodzi. Oczywiście cała konwersacja odbywa się po hiszpańsku, z tym że z naszej trójki tylko nasz rozmówca zna ten język. Trochę nas uspokajają jego słowa, dając nadzieję, że nie zostaniemy w tej głuszy na noc.

Faktycznie za czas jakiś przyjeżdża autobus, kupujemy bilety (0,55 $ za jeden) i po raz pierwszy w czasie naszej wyprawy po Ameryce Środkowej dostajemy prawdziwy bilet. W autobusie jesteśmy my, nasz rozmówca i kilka kobiet z dziećmi. Ruszamy w stronę Metapan zastanawiając się, jaka jest szansa, że ktoś na nas napadnie w tę ciemną noc albo, że chickenbus zostanie ostrzelany.

Metapan

Wysiadamy w środku cywilizacji. Metapan — normalne miasto, latarnie, kilka osób w barze na rogu, zapach jedzenia i my na ulicy. Kiedy nasz chickenbus odjeżdża, trafiamy na radiowóz z dwoma, uzbrojonymi po zęby policjantami. Stwierdzamy, że co jak co ale oni krzywdy nam nie zrobią i może przy okazji będą wiedzieli jak dostać się do Santa Ana. Niestety, potwierdzają to, co mówili inni: autobus będzie rano. Wskazują nam jednak drogę do hotelu, w którym ich zdaniem możemy bezpiecznie spędzić noc. Mamy do przejścia jakieś 200 metrów, ale policjanci chyba uznają, że wyglądamy na potencjalne ofiary napadu, bo całą tę krótką trasę jadą za nami radiowozem.

W hotelu też chyba boją się napadów, bo od ulicy odgradza go gruba krata. Po sprawdzeniu kim jesteśmy (że nie wyglądamy na członków mafii) zostajemy wpuszczeni do środka. Policjanci odjeżdżają, dopiero kiedy zamykają się za nami drzwi budynku. Nocleg już mamy, do szczęścia potrzebne nam jeszcze coś do jedzenia i jakiś bankomat, bo nie mamy przy sobie za dużo dolarów. Recepcjonista oświadcza nam, że zjeść możemy na najbliższym skrzyżowaniu, a bankomat znajdziemy po drodze i, że tę trasę powinniśmy pokonać bezpiecznie. Jakoś średnio nas to uspokaja. Wracamy do baru na rogu i zasiadamy tam do całkiem dobrej kolacji (kosztuje nas ona jakieś 8 $ z napojami). Mamy wrażenie, że w całym Metapan jesteśmy jedynymi turystami.

Nasz hotel nazywa się Hostal de Metapan, za nocleg płacimy 22 $, nie wybrzydzamy już, bo nie dość, że umieramy ze zmęczenia, to marzy nam się tylko prysznic i spanie. Okazuje się, że w cenie mamy tylko jeden ręcznik, jedną poduszkę i zimną wodę. Po raz kolejny uświadamiamy sobie, jak mało potrzeba człowiekowi do szczęścia.

Santa Ana

Za dnia Metapan wygląda na normalne i całkiem przyjazne miasteczko. Na każdym kroku spotykamy uprzejmych i strasznie życzliwych ludzi, którzy jak tylko mogą, starają się nam pomóc. Kiedy jeden z kierowców nie umie nam wytłumaczyć, skąd jedzie autobus do Santa Ana, zabiera nas na dworzec i wskazuje odpowiedni pojazd. Wsiadamy do chickenbusu numer 235, przejazd kosztuje nas 0,90 $.

Kiedy wcześniej byliśmy w Antigua w Gwatemali, spotkaliśmy tam Polaka mieszkającego w Meksyku. W trakcie rozmowy o zwiedzaniu Ameryki Środkowej powiedział nam, że jak tylko dojedziemy do Santa Ana, to obowiązkowo musimy pójść do najlepszego hostelu w całym mieście, do jego przyjaciela. Tak po tej rekomendacji, na naszą bazę hotelową wybraliśmy Casa Verde. To był strzał w dziesiątkę, określić to miejsce słowem wyjątkowym to mało.

Santa Ana jest trzecim co do wielkości miastem w Salwadorze. Założone przez Majów, podbite przez Hiszpanów jest typowym przykładem kolonialnego miasta Ameryki Środkowej. Można tu zobaczyć neogotycką Katedrę św. Anny, budynek teatru czy ratusza. Dzięki okolicznym plantacjom kawy miasto rozwijało się dobrze, aż do momentu wojny i przejęcia wpływów przez maras – bezwzględne gangi. Teraz w ciągu dnia miasto wygląda spokojnie za to w momencie zapadnięcia nocy pustoszeje.

Casa Verde – poczuj się jak w domu.

Gdyby nie mały znaczek Trip Advisor na ogromnych metalowych drzwiach, nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy na miejscu. W Santa Ana trudno o szyldy i reklamy. Każdy dom czy hostel odgradza od ulicy metalowa brama, czasami kraty, często drut kolczasty na dachu. Zanim zostajemy wpuszczeni do środka, obsługa sprawdza, kto stoi po drugiej stronie. Jest samo południe, środek dnia.

W środku znajdujemy się jakby w innym świecie. Ogromne, piękne patio, basen, hamaki, otwarta kuchnia z pełnymi lodówkami napojów i przekąsek. A na ścianie tablica z numerami pokoi i listą, kto co zabrał z lodówek. Wow! Co za genialny system! Bierzesz, co potrzebujesz, zapisujesz i płacisz przy wyjeździe. Co za zaufanie do gości w kraju, w którym dziennie zabijanych jest paręnaście osób!

Ku naszemu szczęściu okazuje się, że jest wolny pokój. Co prawda w cenie trochę przewyższającej nasz budżet, ale atmosfera tego miejsca jest tak wyjątkowa, że nawet przez myśl nam nie przechodzi, aby się stamtąd ruszyć. Kiedy zajmujemy nasz apartament (to jedyne pasujące na te standardy słowo), pojawia się właściciel — Carlos. Legendy o tym człowieku krążą po całym świecie i żadna z nich nie jest ani odrobinę przesadzona. Carlos od razu wita się z nami jak z dawno niewidzianymi znajomymi, sprawdza, czy niczego nam nie brakuje i bardzo cieszy się, że podoba nam się w jego domu. Bo hostel Casa Verde Carlos zrobił w swoim domu rodzinnym i trzeba przyznać, że wyszło mu to po mistrzowsku.

Najważniejszy punkt zwiedzania Salwadoru czyli wyprawa pod eskortą Policji…

W końcu, któregoś pięknego dnia pakujemy rano plecaki i ruszamy na szczyt Santa Ana, najwyższego wulkanu Salwadoru. Idziemy na dworzec, bo stamtąd odjeżdża rano jedyny chickenbus, którym możemy zdążyć na wejście na szczyt wulkanu. Adres dworca to 11 Calle Pte., Santa Ana, Salwador (na Google maps zaznaczony jako: Sala de Espera y Abordaje „LA VENCEDORA”). Kupujemy bilet za 0,90 $, autobus rusza o godzinie 7:40. Wiemy, że dziennie organizowane jest tylko jedno wejście na szczyt wulkanu, grupa prowadzona jest przez przewodników i w eskorcie Policji. Wchodząc po bilety, spotykamy Łukasza, którego poznaliśmy będąc w Tikal w Gwatemali. Po raz kolejny okazuje się, że świat jest mały, a ludzie z plecakami sympatyczni.

Kiedy chickenbus dowozi nas na miejsce zbiórki mamy prawie godzinę czekania, pamiętam, że kupowaliśmy bilet wstępu do parku Cerro Verde, ale nigdzie nie zapisałam jego ceny (było to chyba ok 3$). Musimy czekać, bo wycieczka na szczyt rusza o godzinie 11:00, mamy czas, aby zjeść coś w okolicznych budkach, jest też okazja na zakup pamiątek (poza tym miejscem jakoś nie spotykam więcej pamiątkowych straganów w Salwadorze). O 11:00 zbiera się spora grupa, przewodników jest kliku, podobnie Policjantów. Ci ostatni w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni w długą broń. Pilnują, aby nikomu nic się nie stało, bo podobno często zdarzają się napady na grupy wchodzące na wulkan, z tego też powodu całkowicie zakazana jest samodzielna wyprawa na szczyt.

Wulkan Santa Ana

Wspinaczka na szczyt Wulkanu Santa Ana nie jest jakoś ekstremalnie trudna. Cała trasa w dwie strony to około 8,5 km. Dla wprawionych jest niczym poranny spacer. Mnie, która idzie wolno i co chwilę się zatrzymując robiąc setki zdjęć wejście zajmuje dwie godziny. Szczyt wulkanu znajduje się na wysokości 2381 m n.p.m. (startujemy z wysokości 2050 m n.p.m.) i jest najwyższym wulkanem Salwadoru.

Idąc na szczyt, przechodzimy najpierw przez niesamowity las mglisty, a później przez teren prywatnych posesji, oczywiście trzeba za to zapłacić — koszt to dodatkowe 6 $. Ten najwyższy wulkan Salwadoru, ostatni raz dał o sobie znać w 2005 roku, teraz na szczęście jest spokojny, ale często wieje na nim tak silny wiatr, że wyjścia na szczyt są zabronione. Widoki po drodze są boskie i chyba jedne z piękniejszych, jakie udało nam się zobaczyć podczas całego wyjazdu. Największe wrażenie robi jednak wnętrze krateru i znajdujące się w nim jezioro o niesamowitym kolorze.

Na górze bardzo wieje, przewodnicy pilnują, abyśmy nie rozchodzili się wokół krateru. Przejścia robią się wąskie i przy tak silnym wietrze nie trudno o wypadek. Jestem tak zachwycona zarówno wulkanem, jak i widokiem, jaki się z niego rozpościera, że mogłabym tam zostać jeszcze kilka godzin. Niestety z racji policyjnej obstawy musimy schodzić w grupie. Wygrzebuje w plecaka polską naszywkę Policji, jaką spotyka się na mundurach i wręczam jednemu z policjantów, który towarzyszy nam w czasie wyprawy. Cieszy się, mówiąc, że przyczepią ją sobie na posterunku. Kiedy jesteśmy już na dole i czekamy na powrotny autobus, podchodzi do nas i wręcza nam naszywkę salwadorskiej policji, na jego rękawie widać ślad po jej odpruciu.

W stronę zachodzącego słońca…

Następnego dnia pakujemy plecaki i ruszamy dalej. Nieubłaganie zbliża się czas naszego wylotu z Salwadoru. Chcemy jeszcze zobaczyć Ocean Spokojny. Kąpiel od strony Morza Karaibskiego i Oceanu Atlantyckiego udało się nam zaliczyć, więc żal byłoby nie usiąść nad Pacyfikiem. Carlos, patrząc, że się zbieramy, pakuje nas do swojego samochodu i odwozi na odpowiedni przystanek. W Salwadorze z tymi przystankami to nie jest łatwy temat, bo nie istnieje nic takiego jak ich oznaczenie czy rozkłady jazdy.

Carlos każe nam wsiąść do różowego (czy też fioletowego) chickenbusa numer 201 (odjeżdża z Calle Powiniente i jedzie w stronę San Salwador) i wysiąść w Santa Tecla. Za bilet na tej trasie płacimy 1,35 $. Tam mamy przejść na ulicę 5 Avenida Sur i wsiąść do autobusu o numerze 102a ale taki nie nadjeżdża. Czekamy chyba dobrą godzinę. Miejscowi polecają nam więc wsiąść do autobusu numer 107, którym też mamy dotrzeć do El Tunco. Chickenbus jest tak przepełniony, że trudno się do niego zmieścić, a postawienie plecaka na ziemi graniczy z cudem. Mieszkańcy Salwadoru po raz kolejny okazują się bardzo uczynni i nie dość, że pomagają nam wsiąść, to jeszcze jak mogą, ułatwiają nam podróż.

El Tunco

Podróż w tym ścisku daje nam nieźle w kość. W końcu trafiamy na miejsce i rozpoczynamy walkę o znalezienie jakiegoś noclegu. O pięknym miejscu z widokiem na Ocean możemy pomarzyć — ceny są bliskie tym europejskim. W naszym budżecie znajdujemy małą, ciemną norkę wielkości składziku na miotły i z widokiem na podjazd. Za to ocean szumi w nocy tak głośno, że wcale nie musimy na niego patrzeć, aby wiedzieć, że jest obok.

El Tunco to typowa nadmorska i turystyczna miejscowość, w której łatwo jest znaleźć fajne hotele i dobre restauracje w wysokich cenach. Jest to raj dla tych, którzy lubią wysokie fale. My spędzamy czas na spacerach, gapieniu się na Ocean, jedzeniu i wylegiwaniu się na plaży (niestety kamienistej). Patrzymy na przypływy i odpływy i stwierdzamy, że to miejsce, w którym można by zapomnieć o upływie czasu. I pewnie też byśmy o tym zapomnieli, gdyby nie zbliżający się nieubłaganie lot powrotny do domu.

W stronę lotniska…

Z El Tunco ruszamy z samego rana. Wychodzimy na główną drogę i łapiemy busa do La Liberdad (0,25$). O 8:10 przesiadamy się w La Liberdad na busa jadącego w stronę Comalapa (0,59$). O 8:45 kierowca wyrzuca nas przy skręcie na lotnisko, po 15 minutach nadjeżdża kolejny bus (0,5$), którym docieramy na miejsce. Na lotnisku jesteśmy zaraz po godzinie 9:00. Jest za wcześnie, abyśmy weszli do środka więc siadamy na krawężniku i chłoniemy ostatnie salwadorskie promienie słońca. Przed nami lot do Mexico City.

A dla zainteresowanych garść ciekawostek o Salwadorze:

Wojna domowa:
Mara Salvatrucha
Bazylika św. Marka w Wenecji.

Bazylika św. Marka – cudo architektury, prywatna kaplica weneckich dożów, miejsce pochówku ewangelisty. Budowla, która łączy w sobie różne style architektoniczne, tworząc budynek zapierający dech w piersiach. Miejsce, które jest symbolem weneckiej potęgi i władzy. Kto nie marzy o tym, aby choć raz w życiu zobaczyć Bazylikę św. Marka na własne oczy? Jeżeli przed Tobą jest wyprawa do Wenecji, to koniecznie przeczytaj historię tego miejsca…

Basilica di San Marco – Bazylika św. Marka

Kiedy tylko stawiamy pierwsze kroki w Wenecji, od razu kierujemy się na Plac św. Marka. Godzina jest jeszcze wczesna, ale na ulicach i tak mija nas sporo osób. Większość z nich podąża w stronę serca miasta, aby zobaczyć jego największe architektoniczne cudo, którym jest Bazylika św. Marka. Kiedy pierwszy raz staję na placu i patrzę na ten ogromny kościół mam w oczach zachwyt. Budowla jest niesamowita i trudno przejść obok niej obojętnie. To nic, że do złudzenia przypomina bizantyjskie świątynie. Mam wrażenie, że to właśnie wyróżnia ją z tłumu innych pięknych włoskich kościołów.

Jak św. Marek stał się patronem Wenecji?

Około 60 roku n.e. kiedy jeszcze nie istniała Wenecja, a obecne tereny miasta były podmokłym trzęsawiskiem, zatrzymał się tu św. Marek, robiąc sobie przerwę w drodze do Rzymu. Tutaj pomógł żeglarzom w walce ze sztormem, a kiedy zasnął zmęczony na jednej z wysepek, objawił mu się anioł, mówiąc do niego: „Pax tibi, Marce evangelista meus. Hic requiescet corpus tuum„. (Pokój Tobie Marku, mój ewangelisto. Tu spocznie Twoje ciało). Św. Marek ruszył w dalszą drogę, aż w końcu dotarł do Aleksandrii, gdzie zginął męczeńską śmiercią. To właśnie tam pochowano jego zwłoki.

Wenecka legenda nigdy nie miała się spełnić, jednak boska opatrzność sprawiła, że dwóch kupców Rusticus i Bonus dotarli do Aleksandrii, skąd postanowili wykraść ciało świętego. Całe to przedsięwzięcie związane z kradzieżą zwłok owiane jest do dziś dnia tajemnicą. Podobno aleksandryjscy strażnicy obawiali się, że ciało św. Marka zostanie zbezczeszczone przez tamtejszego króla i sami pomogli Wenecjanom, ukrywając zwłoki świętego pod… stosem mięsa. Oczywiście istnieje teoria, że cała legenda jest tylko usprawiedliwieniem dla kradzieży ciała świętego, a Rusticus i Bonus nie byli żadnymi kupcami, tylko agentami doży, który ciała świętego potrzebował do rozgrywek politycznych. Tak czy tak,  św. Marek, a raczej jego szczątki znalazły się w Wenecji, a on sam stał się patronem miasta.

Historia czyli jak powstawała Bazylika św. Marka…

Kiedy już kupcy przywieźli na lagunę szczątki świętego, nie pozostało nic innego jak wybudować dla nich należyte miejsce pochówku. Tymczasowo ciało św. Marka spoczęło w kaplicy w Pałacu Dożów. W 832 roku odbyła się konsekracja pierwszej świątyni. Niestety w 976 roku kościół i przyległy do niego Pałac Dożów strawił pożar.

Świątynie odbudowano w 1063 roku z myślą przewodnią, że ma być ona najpiękniejszą świątynią, jaką do tej pory widziano. Pracę zakończono w roku 1094, uznając Bazylikę za oficjalny kościół miasta. Budowlę zaprojektowano w stylu bizantyjskim, na planie krzyża greckiego z pięcioma kopułami. Bazylika św. Marka wzorowana była na konstantynopolitańskim kościele św. Apostołów, a do jej wyposażenia użyto skarbów, które wenecjanie skradli z Konstantynopola w czasie IV krucjaty. Kiedy budowano świątynie, każdy wenecki statek był zobowiązany przywieźć dary, które miały posłużyć do jej ozdoby.

Zaginione relikwie…

Podczas budowy trzeciej bazyliki panujący wówczas doża ukrył relikwie św. Marka. Zrobił to tak dobrze, że po jego śmierci nikt nie mógł ich odnaleźć. Problem potęgował jeszcze fakt, że doża za życia z nikim się tą wiedzą nie podzielił. Gorliwie poszczono i modlono się więc o to, aby relikwie się odnalazły. Zabiegi te przyniosły efekt, gdyż relikwie świętego ukazały się 25 czerwca 1094 roku wiernym, doży Vitale Faliero oraz biskupowi Domenico Contarini. Okazało się, że zapobiegliwy doża ukrył je we wnętrzu jednego z filarów świątyni.

Fasada Bazyliki św. Marka

Fasada Bazyliki ma 52 metry szerokości i dzieli się na pięć portali. Stojąc w kolejce do wejścia, ma się sporo czasu na to, aby przyjrzeć się jej z bliska. Wzrok przyciągają mozaiki umieszczone nad poszczególnymi wejściami w tympanonach. Nad skrajnym, lewym wejściem można znaleźć najstarszą mozaikę, która przedstawia widok świątyni i złożenia w niej szczątków św. Marka. Nad głównym wejściem znajdziemy alegorię pór roku i miesięcy.

Loggia dei Cavalli

Górna część fasady to Loggia dei Cavalli (Loża Koni). Jest to zewnętrzny balkon, z którego podziwiać można widok na cały Plac Św. Marka. Wchodząc na górę (wstęp jest dodatkowo płatny) można z bliska zobaczyć słynną rzeźbę przedstawiającą konie z brązu. Została ona wykonana przez nieznanego, greckiego artystę około II w. p.n.e. W V w. p.n.e. Cesarz Teodozjusz II ukradł ją z greckiej wyspy Chios i postawił na hipodromie w Konstantynopolu. Rzeźba stała tam przeszło 750 lat, po czym została zrabowana na polecenie doży Enrico Dandolo, podczas IV wyprawy krzyżowej w 1204 roku. Przez kolejne 600 lat konie zdobiły plac św. Marka, symbolizując potęgę Republiki Weneckiej.

Aż do czasu, kiedy zjawił się w Wenecji Napoleon i w roku 1797 kazał rzeźbę wywieźć do Paryża, aby ozdobić nią Łuk Triumfalny. Kiedy jednak mały żołnierz poniósł klęskę pod Waterloo, a zwierzchnictwo nad Paryżem przejęli Austriacy, kazali zwrócić rzeźbę Wenecji, gdzie znajduje się ona do dzisiaj.

Cztery pozłacane konie z brązu są jedynym przykładem zachowanych rzeźb zaprzęgu konnego z czasów starożytnych. Ale uwaga — na balkonie stoi ich replika, oryginalne rzeźby znajdują się w Museo Marciano. Aby dostać się na balkon, należy wejść do świątyni i odnaleźć wejście, które znajduje się w środkowej części przedsionka (mija się je przy samym wyjściu z bazyliki).

Wnętrze Bazyliki czyli na co koniecznie zwrócić uwagę…

Wstęp do środka świątyni jest bezpłatny. Należy jednak odstać swoje w kolejce. Przyjście rano lub po południu może nieznacznie skrócić czas oczekiwania. Kiedy już znajdziemy się w środku Bazyliki św. Marka, oczom naszym ukazuje się wnętrze ociekające złotem. Dosłownie… odnosi się wrażenie, że jest to jedyny kolor użyty do dekoracji świątyni. Tym bardziej że 4000 merów kwadratowych ścian i sklepień pokrywają mozaiki. Do ich stworzenia sprowadzono artystów z Konstantynopola, jednak szybko sztukę ich układania posiedli artyści weneccy. Później zespoły mozaik były tworzone przez artystów takich jak Tycjan, Tintoretto czy Veronese.

Mozaiki

W głównej części Bazyliki mozaiki przedstawiają przede wszystkim sceny z Nowego Testamentu, te w przedsionku — Stary Testament. Znajdziemy więc na nich historie z Biblii, postacie alegoryczne, wydarzenia z życia Chrystusa, Maryi Dziewicy, św. Marka i innych świętych. Mozaik jest tak wiele i stanowią one tak ogromny obraz, że nie ma szans, aby w trakcie jednej wizyty w świątyni obejrzeć je wszystkie.

Kolumny

Wnętrze Bazyliki ozdabia kilka tysięcy kolumn. Posiadają one złocone, korynckie kapitele i dzielą wnętrze świątyni  na nawy. Każdy, kto odwiedza Bazylikę św. Marka, wchodzi do środka od strony prawej nawy bocznej. My też rozpoczynamy zwiedzanie od tej strony, docieramy do miejsca, w którym możemy zobaczyć centralną część świątyni i zawrócić w stronę wyjścia lub ustawić się w kolejnej kolejce, aby przejść za główny ołtarz.

Prezbiterium oddziela od nawy głównej gotycki ikonostas z czerwonego marmuru, który składa się z ośmiu marmurowych kolumn, nad którymi ustawiono czternaście rzeźb w tym rzeźbę Matki Boskiej i św. Marka oraz duży krzyż. To przepierzenie sprawia, że trudno dostrzec to, co znajduje się na ołtarzu Bazyliki. Tym samym, aby zobaczyć z bliska najważniejszą część świątyni ze słynnym Pala d’Oro musimy kupić bilet (kasa znajduje się z prawej części ołtarza, na końcu nawy bocznej).

 Złota zasłona czyli skarb Bazyliki św. Marka

Kolejka wlecze się niemiłosiernie, a w kościele jest bardzo duszno. Nie ma tu chłodu, jaki tak łatwo można znaleźć w gotyckich, zimnych świątyniach. Odnoszę wrażenie, że otaczające mnie zewsząd złoto wytwarza ogromne ciepło. Po dobrym kwadransie udaje nam się wreszcie zakupić bilet (2 EURO) i wejść do najważniejszej części Bazyliki św. Marka.

Podchodzimy z bliska do centralnej części ołtarza i stajemy przed cyborium — ażurową obudową ołtarza, która składa się z czterech, rzeźbionych kolumn i marmurowego baldachimu. To z punktu widzenia religijnego najważniejsza i najświętsza część świątyni, przede wszystkim dlatego, że w ołtarzu umieszczony jest sarkofag z ciałem św. Marka.

Pala d’Oro

Przechodzimy na tył cyborium, gdzie znajduje się największy skarb całej Bazyliki i jedno z najwspanialszych dzieł bizantyjskiej sztuki złotniczej — złoty ołtarz. Pala d’Oro to jedyny przykład w świecie wielkiej gotyckiej biżuterii, który pozostał nienaruszony. Prosto mówiąc Pala d’Oro jest to nastawa ołtarzowa (rodzaj ozdobnej ściany), która wykonana jest ze złota i inkrustowana setkami drogocennych kamieni: 1300 perłami, 300 szmaragdami, 300 szafirami, 400 granatami i 15 rubinami. W jej górnej części przedstawiono główne święta kościelne, zaś w środkowej odnajdziemy wizerunek Chrystusa w otoczeniu apostołów i proroków.

Dzieło to zostało wykonane w Konstantynopolu w 976 roku, a następnie sprowadzone na polecenie doży Pietro II Orselo do Wenecji. W XII wieku nastawę powiększano, przerabiano i wzbogacano, wykorzystując do tego kolejne elementy przywożone (choć bardziej adekwatnie byłoby użyć słowa — kradzione) z Konstantynopola. Legenda głosi, że w Pala d’Oro znajdują się szczątki św. Marka.

Kiedy już udaje nam się zobaczyć ten skarb, opuszczamy ołtarz i wracamy przed ikonostas. Tutaj warto jeszcze rzucić okiem na dwie ambony. Z tej znajdującej się po prawej stronie ołtarza przedstawiano wenecjanom nowego dożę. Na pierwszym piętrze nad nawami bocznymi można zobaczyć balkony, które niegdyś służyły jako miejsce modlitw dla kobiet.

Skarbiec w Bazylice św. Marka

My niestety nie mamy okazji go zobaczyć, ale uważam, że warto wspomnieć o tym miejscu choćby po to, aby każdy wiedział, że można tam obejrzeć zbiory, które są niczym innym jak tym, co przez lata wenecjanie złupili m.in. z Konstantynopola. Skarbiec znajdziemy z boku transeptu (krótszej nawy, która przecina nawy boczne) od strony prawej, bocznej nawy Bazyliki. Mówi się, że udostępniona w muzeum kolekcja jest najwspanialszą tego typu w Europie. Znajdziemy tam m.in. kielichy, relikwiarze, ozdoby sakralne czy ikony. Skarbów było o wiele więcej do czasu, kiedy Napoleon kazał część z nich przetopić…

Praktycznie i w skrócie:

                     Wstęp do głównej części Bazyliki jest bezpłatny i nie wymaga pobrania żadnego biletu. 

                     Bilet do Muzeum San Marco –  5 €, (bilet ulgowy – 2,50 € tylko dla grup powyżej 25 osób)

                     Pala d’Oro – 2 €, (ulgowy 1€ tylko dla grup 25 osób) 

                     Skarbiec – 3 €, (ulgowy 1,5 € tylko dla grup 25 osób) 

Petra – piękno wyciosane w skale.

Petra — jeden z siedmiu cudów świata nowożytnego. Kamienne miasto ukryte pośród skał i wyciosane w żółto-pomarańczowym piaskowcu. Miejsce owiane tajemnicą i ukryte przed wzrokiem ciekawskich. Petra — ukryte miasto zadziwiające ludzką wyobraźnię.

Jak Petra została odkryta

Jest końcówka sierpnia 1812 roku, młody szwajcarski badacz: Johann Ludwik Burckhardt jest w trakcie wędrówki z Syrii do Egiptu. Aby ułatwić sobie odkrywanie arabskiego świata, przyjmuje imię Ibrahim Ibn Abdullah, nosi tradycyjne stroje, a nawet przechodzi na Islam. Język arabski zna jeszcze z czasów studiów w Europie. Podczas wędrówki po Bliskim Wschodzie, gdzieś na południowym brzegu Morza Martwego słyszy, jak grupa Arabów opowiada o dolinie Wadi Musa, w której kryją się jakieś „starożytności”.

Burckhardt mówi swojemu beduińskiemu przewodnikowi, że obiecał złożyć na grobie Aarona (brata Mojżesza) ofiarę z kozła. Wie, że w dolinie Wadi Musa znajduje się jego grób. Nie wie tylko, gdzie jest wspomniana dolina. Przewodnik prowadzi Burckhardta w stronę litej skały, dopiero kiedy znajdują się w jej pobliżu, zauważa, że w skale jest głęboka rozpadlina. Beduin wprowadza go do środka i każe za sobą iść krętym, niemal pozbawionym słońca skalnym korytarzem.

Po prawie 30-minutowym spacerze Burckhard jako pierwszy Europejczyk staje przed czerwoną, wytwornie rzeźbiona fasadą Kashnetu, czyli Skarbca. Idąc dalej, znajduje się na głównej ulicy starożytnej Petry, na której od czasów krucjat, żaden europejczyk nie postawił swojej strony. W ten oto sposób zostało odkryte najbardziej romantyczne, zaginione miasto świata. To właśnie ta niedostępność była największym skarbem i zbawieniem Petry.

Petra – miasto wyciosane w skale

Kiedyś tętniące życiem miasto, dziś jedno z najsłynniejszych stanowisk archeologicznych świata — Petra. Miejsce to, znajdujące się w południowo — zachodniej Jordanii. Już w czasach prehistorycznych znajdowały się tu osady. Jednak miasto rozkwitło dopiero między III wiekiem p.n.e. a I wiekiem n.e. Było to zasługą Nabatejczyków — koczowniczego ludu arabskiego, którzy w IV w. p.n.e. osiedlili się na terenie Petry. Szybko odkryli, że ich miasto znajduje się na szlaku handlu korzeniami i wonnościami z Azji Wschodniej do miast basenu Morza Śródziemnego i stworzyli królestwo bogate i potężne. Kluczem do ich sukcesu była umiejętność kontrolowania i przechowywania wody. W 106 roku n.e. Petrę zajęli Rzymianie, w IV wieku pojawili się Chrześcijanie, w VII wieku Muzułmanie, aż w XII wieku Petrę zajęli Krzyżowcy. Od tego momentu Petra zaczęła popadać w zapomnienie, aż do 1812 roku…

My przyjeżdżamy do Wadi Musa (miejscowości, w której znajduje się wejście do Petry), z pustyni Wadi Rum. Droga jest prosta i wygodna, 104 kilometry przejeżdżamy w jakieś półtorej godziny. Zatrzymujemy się w Peace Way Hotel. Jest to miejsce godne polecenia, z czystymi wygodnymi pokojami, gorącą wodą i bardzo dobrymi śniadaniami. Do tego po sąsiedzku znajduje się bardzo smaczna restauracja z lokalnymi daniami. Za obiad dla dwóch osób płacimy od 12 do 15 JOD (60 – 75 zł).

Zwiedzanie Petry planujemy na wczesne godziny następnego dnia. Chcemy być jak najwcześniej, zanim zjadą się autokary z jednodniowymi wycieczkami. W Wadi Musa spotykamy tych, którzy są już po odwiedzeniu Petry. Wszyscy mówią, że spokojnie na zwiedzanie można poświęcić jeden dzień. Trochę nas to dziwi, bo przecież prawie każdy pisał, że dwa dni to totalne minimum na zobaczenie Petry. Dlatego też na wszelki wypadek w hotelu meldujemy się na dwie noce.

Petra… czas start!

Pod kasami w Petra Visitor Center zjawiamy się już koło godziny 7 rano. Nie ma kolejki, więc szybko kupujemy bilety. Za jednodniowy płacimy 50 JOD za osobę (252 zł). Mamy przy sobie paszporty, gdyby ktoś w kasie chciał sprawdzić, kiedy przyjechaliśmy do Jordanii lub zażądać od nas zakupu biletu za 90 JOD. Szybko jednak orientujemy się, że przecież skoro jesteśmy o 7 rano w kasie, to granicę musieliśmy przekroczyć dzień wcześniej.

Przy kasach biletowych znajdują się toalety i sporo sklepików z napojami, przekąskami i pamiątkami. Aby dostać się na właściwy teren Petry, trzeba okazać bilet i przejść przez bramki. Za nimi znajduje się parking z powozami i stajnie dla koni. W powietrzu roznosi się iście wiejski zapach, a uśmiechnięci Japończycy stoją w kolejce do bryczek. My z racji ideologicznego podejścia do pracy zwierząt w przemyśle turystycznym, nawet nie myślimy o powozach. Do czasu.

Dolina Bab al-Siq

To nazwa szerokiej doliny, która biegnie wzdłuż suchego koryta rzeki Wadi Musa.  Idziemy więc przepełnieni niecierpliwością, przez ten 900 metrowy odcinek. Co chwilę mijają nas pędzące z Japończykami powozy. Mamy okazję widzieć pierwsze rzeźbione w skale groby Nabatejczyków. Grób obeliskowyTriclinium Bab al-Siq (biesiadna sala grobowa), które znajdują się po lewej stronie wąwozu. Po jego prawej stronie widać skały dżinów, pionowe sześciany przypominające wieże, w których miały gościć duchy. Po przejściu 900 metrów droga schodzi lekko w dół i znika pomiędzy dwoma pionowymi skałami.

SIQ

Wchodzimy w zacieniony korytarz prowadzący pomiędzy dwoma pionowymi skałami, to właśnie on nosi nazwę Siq. Kiedyś przekraczało się wspaniałe i monumentalne wejście zwieńczone łukiem, do dziś przetrwały tylko jego pozostałości. Przed nami 1,25 km spaceru pomiędzy skałami, które w najwęższym miejscu są oddalone od siebie o zaledwie jeden metr. Idziemy patrząc na kanały wodne wykute w skałach, rysunki i fragmenty rzeźb. Kroczymy po bruku, który Nabatejczycy położyli już w I wieku naszej ery.  Jednak to sam w sobie Siq robi największe wrażenie.

Za każdym razem, kiedy wychodzimy zza zakrętu mamy nadzieję zobaczyć ten najpiękniejszy i najsłynniejszy widok w całej Petrze. W końcu widzimy jak zza rozstępujących się skał wyłania się coś, co zapiera nam dech w piersiach. I oczom naszym ukazuje się Skarbiec…

Skarbiec Faraona – Al-Khazna Firun/Al-Chazna

Wysoka na 43 metry fasada Skarbca to najsłynniejszy (choć wcale nie największy) zabytek Petry. Został wykuty na przełomie I i II w. n.e. Jest to monumentalny grobowiec, który był najprawdopodobniej miejscem pochówku nabatejskiego króla Aretasa III (lub też IV). Jest to najbardziej charakterystyczny typ grobu nabatejskiego: misterna fasada pokryta licznymi ornamentami. Do wnętrza budowli prowadzi wejście o wysokości 8 metrów. Legenda głosi, że w czterometrowej urnie, która wieńczy fasadę Skarbca, został ukryty skarb faraona. Na fasadzie można dostrzec ślady po kulach wystrzelonych przez śmiałków, którzy mieli nadzieję przedziurawić urnę i w ten sposób zdobyć słynny skarb. Ogrom budynku widać najlepiej kiedy w jego pobliżu stoją ludzie.

Mimo wczesnej pory na placu przed Skarbcem znajduje się już tłum ludzi. Prócz turystów jest oczywiście masa Beduinów, którzy proponują swoje usługi jako przewodnicy, chcą nas zaprowadzić na punkt widokowy, dać nam się przejechać na wielbłądzie, sprzedać bransoletki i lub cokolwiek za „Łan dolar”. Nie ma co liczyć na kontemplowanie piękna tego miejsca w ciszy i spokoju. A szkoda, bo fasada budowli zmienia się wraz ze zmianą oświetlenia. Kiedy przed nią stoimy, mieni się barwami żółci i pomarańczu.

Co skarbiec kryje w swoim wnętrzu?

Niestety aktualnie nie można wejść do wnętrza Skarbca. Taka sytuacja ma też miejsce w innych największych zabytkach Petry. Starałam się znaleźć informacje o tym, jak Skarbiec wygląda wewnątrz, gdyż przewodniki raczej milczą na ten temat. Stojąc przed budowlą, można zobaczyć przedsionek znajdujący się za kolumnadą. Wysokie na osiem metrów wejście znajdujące się na wprost prowadzi do sali głównej. Po jego prawej i lewej stronie są mniejsze wejścia ustawione bokiem do kolumnady, które prowadzą do komór bocznych. Do dziś nie wiadomo do czego służyły te pomieszczenia. Dalej nasz wzrok już nie sięga.

Wewnątrz Skarbca…

Główna komora Skarbca (prowadzi do niej środkowe wejście) ma wymiary 11 na 12 metrów oraz wysokość 10 metrów. Podobno nie posiada żadnych ozdób. Na każdej ze ścian znajduje się ozdobne wejście do nisz, w których prawdopodobnie składano ciała zmarłych. Badacze twierdzą, że ciało króla złożone było w niszy znajdującej się na wprost wejścia głównego. Piszę „prawdopodobnie”, gdyż do dzisiaj nie wiadomo, jakie było ich przeznaczenie, podobnie zresztą jak całego budynku. Skarbiec w Petrze jest bowiem jedną z bardziej tajemniczych budowli na świecie. Nie dość, że nie znamy jego przeznaczenia, to nie wiemy nawet, kto był jego twórcą.

Spod Skarbca dalsza trasa zwiedzania prowadzi w stronę północno — zachodnią. Podobno, gdyby iść w lewo (stojąc twarzą do Skarbca) można wejść na punkt widokowy i zobaczyć budowlę z góry. Nie do końca ufamy w tej kwestii Beduinom i nie przyjmujemy ich wątpliwych ofert. Dotrzemy tam inną drogą i trochę przez przypadek. Siq, którym dalej podążamy, robi się coraz szerszy, żeby w końcu doprowadzić nas do głównej części Petry. Zanim jednak tam dojdziemy, mijamy szereg innych budowli.

Grobowce nr 67 – 70

Ta część głównej alei nazywa się Zewnętrzny Siq i nadal prowadzi pomiędzy pionowymi skałami. Po lewej stronie widzimy rząd czterech grobowców, każdy z nich jest inny. Pierwszy (nr 67) sprawia wrażenie, jakby jego wejście znajdowało się poniżej poziomu ziemi. Na szczycie posiada otwór, który jest wejściem do faktycznej komory grobowej i zapewne to właśnie tam było chowane ciało zmarłego. Kolejny grobowiec (nr 68) wygląda na… niedokończony. Nigdzie w jego fasadzie nie widać wejścia. Trzeci z grobowców (nr 69) jest najlepiej zachowany i najbardziej ozdobny z całej trójki. Można wejść do jego wnętrza. W pustej sali widać trzy nisze grobowe znajdujące się na przeciwnej niż wejście ścianie. Ostatni czwarty grobowiec (nr 70) wyróżnia się tym, że tylko plecami przylega do skały i sprawia wrażenie wolnostojącej budowli. Do niego też nigdzie nie widać wejścia.

Ulica fasadowa i teatr.

Idąc kawałek dalej, wychodzimy na otwartą przestrzeń. Droga staje się szersza, a wąwóz, którym do tej pory szliśmy, znika. Po lewej stronie widać schody, prowadzą one na szczyt Dżabal Madbah (jest to osobna trasa nazwana: High Place of Sacrifice Trial — Droga do miejsca składania ofiar, ma ona 3 km i jest oznaczona jako trudna). Nie wchodzimy na górę, idziemy dalej w stronę głównej części Petry. Za schodami, po lewej stronie oczom naszym ukazuje się skała, w której wykute są małe budowle przypominające niewielkie domki. Zresztą myślimy, że są to mieszkania Nabatejczyków. Faktycznie są to kolejne grobowce, jest ich 44 i są ułożone w czterech rzędach jeden nad drugim. Miejsce to nazywa się Ulicą Fasadową. Idąc kawałek dalej, natrafiamy na kolejne 31 grobowców.

W końcu dochodzimy do dość oryginalnej jak na to miejsce budowli — teatru. Trochę zaskakuje fakt, że zaraz za grobowcami znajduje się budynek służący rozrywce. Został wybudowany, a raczej wykuty przed 27 roku n.e. Mieścił do 8 tysięcy widzów. Niestety uległ zniszczeniu w trakcie trzęsienia ziemi, które nawiedziło Petrę w 363 roku n.e. Kiedy spojrzy się nad rzędy ław dla widowni, można zobaczyć kamienne nisze wykute w skałach. To kolejne grobowce, które zostały celowo zniszczone przy budowie tego miejsca. Za czasów świetności Petry, z ulicy nie było widać sceny ani widowni, teatr był od nich odgrodzony dwupiętrowym budynkiem scenicznym, który był jednocześnie tłem dla aktorów. Swoją drogą ciekawe, jakie przedstawienia były wystawiane na deskach tego teatru?

Groby Królewskie.

Po przeciwnej stronie niż teatr, wysoko nad drogą widzimy ciąg kilku monumentalnych budowli. Są to Groby Królewskie wykute w górze Al-Chubsa. W tym miejscu jesteśmy dwa razy, zachodzimy tu też w drodze powrotnej. Polecamy tak robić: rano jest mało ludzi, po południu — lepsze światło. Monumentalizm tych budowli świadczy o tym, że wybudowano je dla jakiś ważnych w Petrze osób, niestety tak naprawdę nikt do dzisiaj nie odkrył, kto dokładnie był pochowany w tych miejscach. To, że w tych grobowcach znaleźli wieczny spoczynek królowie, jest tylko naszym podejrzeniem. Ot, kolejna tajemnica Petry.  Idąc od strony teatru, wchodzimy po niewielkich schodach i stajemy przed ciągiem wykutych w skale budowli.

Grobowiec Urny

Pierwszy od prawej strony znajduje się Grobowiec Urny (Urn Tomb). Łatwo go rozpoznać dzięki temu, że stoi na portykach kolumnowych. Beduini nazywają to miejsce lochami, można więc przypuszczać, że takie było jego przeznaczenie. Umieszczone na dwóch poziomach łuki podtrzymują duży taras rozciągający się przed budynkiem. Żeby dostać się pod sam grobowiec trzeba wejść po kolejnych schodach. Budynek jest ogromny, wykuta w skale fasada wznosi się na 26 metrów. Podobno ciała zmarłych chowane były w otworach (oknach) umieszczonych na wysokości kapiteli kolumn. Istnieje podejrzenie, że w środkowej urnie znajdowało się ciało jednego z ważniejszych królów Petry, a po dwóch jego stronach pochowane były jego małżonki.

W środku znajduje się jedna duża komora, ma ona wymiary 18 na 20 metrów i wysokość 10 metrów. Co tu dużo mówić: wnętrze budowli nie jest zbyt ozdobne. Może to wynikać z tego, że w 447 roku n.e. grobowiec przebudowano na kościół i całkowicie zmieniono wygląd jego wnętrza. Zastanawia nas tylko fakt, że skoro ciała chowano w urnach umieszczanych wysoko nad ziemią, to do czego służyły sale w dolnych częściach nabatejskich grobowców? Jedyna informacja, jaką znajduje to ta, że były to sale biesiadne.

Grobowiec Jedwabny

Po lewej stronie Grobowca w Urną znajduje się ciąg mniejszych grobowców, z których tylko jeden z nich jest nazywany i dokładnie opisany. Jest to Silk Tomb — Grobowiec Jedwabny. Nie jest on tak imponujący, jak sąsiednie budowle, patrząc na siego, ma się wrażenie, jakby fasada zmyła się wraz z deszczem. Ta budowla była prawdopodobnie miejscem ostatniego spoczynku dla kogoś niższej rangi niż król. Silk Tomb wyróżnia się jednak dzięki czemuś innemu — przepięknym kolorom, które stały się największą ozdobą jego fasady. Stąd też jego nazwa — kolorowe i cieniutkie paski różnobarwnego piaskowca wyglądają jak jedwab.

Grobowiec Koryncki.

Jako następny odwiedzamy Corynthian Tomb — Grobowiec Koryncki. W jego przypadku nazwa pochodzi od błędnie zinterpretowanego stylu. Ktoś kiedyś powiedział, że kolumny tego budynku powstały w stylu korynckim i tak już zostało. Jego górna część przypomina swoim wyglądem Skarbiec. Dolną wyróżnia rzadko spotykany u Nabatejczyków brak symetrii. W środku znajdują się cztery oddzielne pomieszczenia i nisze przeznaczone prawdopodobnie na sarkofagi.

Grobowiec Pałacowy.

I ostatni w tej grupie, znajdujący się na skraju skały, po jej lewej (północnej) stronie to Grobowiec Pałacowy – Palace Tomb. Jest jednym z większych budynków Petry, ma 46 metrów wysokości i aż 49 metrów szerokości. Jego fasada ma wyrzeźbione aż trzy piętra. Trzecie, najwyższe piętro było nadbudowane ze skalnych bloków, które już niestety nie doczekały naszych czasów. Cztery wejścia znajdujące się w jego dolnej części, prowadzą do czterech komór. Tylko dwie środkowe są ze sobą połączone.

Nazwa: Grobowiec Pałacowy wzięła się od skojarzenia z rzymskimi pałacami. Badacze twierdzą, że budowla była wzorowana na Złotym Domu Nerona w Rzymie. Najprawdopodobniej Grobowiec Pałacowy został zbudowany dla jednej z ostatnich nabatejskich rodzin królewskich i jest jedną z późniejszych tego typu budowli w Petrze. Można przypuszczać, że takie skrajne umiejscowienie było spowodowane tym, że wszystkie lepsze lokalizacje były już zajęte.

Miasto Petra

Po obejrzeniu grobowców wracamy na Ulicę Fasadową i idziemy w stronę właściwego miasta Petry. Części, w której znajdowało się centrum tej nabatejskiej społeczności. Jest to ogromny płaski teren bez ani grama zacienionego miejsca. To tutaj, po obu stronach ulicy znajdowały się różnego rodzaju budynki służące społeczności. Niestety niewiele z nich doczekało naszych czasów. Po prawej stronie mijamy pozostałości Nimfeum — czegoś, co kiedyś było wspaniałą fontanną z wodą pitną, zbudowaną na cześć nimf. To w tym miejscu zbiegały się ze sobą dwie rzeki: Wadi Musa i Wadi Mataha.

Kawałek dalej, po lewej stronie widzimy piękne, wysokie schody. Prowadziły one na teren, na którym prawdopodobnie znajdowały się rynki (Market Area). To czy faktycznie tutaj prowadzony był handel, jest niestety tylko naszą spekulacją. Gdzieś w tej okolicy Ulica Fasadowa zamienia się w Ulicę Kolumnową. Zachował się jej fragment, który ma 6 metrów szerokości i jakieś 250 metrów długości i co ważniejsze pozostał na nim oryginalny kamienny bruk. Kolumny pochodzą z czasów rzymskich, możemy oglądać ich pozostałości, zachowały się one częściowo niestety tylko po lewej stronie drogi.

Wielka Świątynia

Zaraz za obszarem, na którym znajdowały się rynki handlowe, trafiamy na pozostałości Wielkiej Świątyni. Jest to teren po lewej stronie Ulicy Kolumnowej. Prowadzą do niej kolejne wysokie schody, które niegdyś stanowiły część okazałego wejścia do budynku. Świątynia ta jest największym (ale nie najważniejszym) obiektem całej Petry. Teren, na którym była zbudowana, zajmuje bowiem prawie 8000 metrów kwadratowych. Świątynia dzieli się na dwie części: pierwszą jest dziedziniec o wymiarach 46 na 59 metrów, wyłożony wapiennymi płytami, pod którymi umieszczony był system kanalizacyjny. Dziedziniec był niegdyś otoczony imponującą kolumnadą. Druga część to prawdopodobnie właściwa część świątyni, która mogła pomieścić do 600 osób.

Brama Temenos (Łukowa)

Kiedy wracamy na Ulicę Kolumnową, dochodzimy do ruin budowli, która musiała być kiedyś imponującą bramą. Zapewne była budowana na wzór rzymskich łuków triumfalnych, jednak trudno to sobie wyobrazić, gdyż dziś pozostała tylko jej dolna część, świadcząca o tym, że brama miała trzy przejścia. Kiedyś stanowiła imponujące wejście do sanktuarium Kasr al-Bint, zamykane masywnymi wrotami. Przekraczając Bramę Łukową, wchodzimy na teren, który nazywa się świętym okręgiem (temenos), to tutaj znajdowała się najważniejsza i największa świątynia Petry. Dziś przechodząc przez bramę, możemy zrobić sobie zdjęcie z miłymi Jordańczykami przebranymi za żołnierzy.

Świątynia Kasr al-Bint el Farun

Pałac córki Faraona — tak właśnie nazywa się ta świątynia. Podobno nazwa wywodzi się z beduińskiej legendy, która mówi o uwięzieniu tu córki złego władcy Egiptu. Jest to budowla pochodząca z I wieku p.n.e. i najprawdopodobniej była poświęcona Duszarze — Nabatejskiemu bogowi słońca. To jego ołtarz znajduje się u stóp schodów do świątyni. Ta budowla, podobnie jak sąsiednia Wielka Świątynia, jest budowlą wolnostojącą. Z całego kompleksu Petry to ten budynek zachował się najlepiej. Niestety nie można do niego wejść, budowla jest ogrodzona.

Wadi ed-Deir – droga na szczyt

W tym też miejscu dochodzimy do końca ulicy, przed nami wyrasta kolorowa skała. To tutaj znajduje się niewielki budynek muzeum i większy budynek restauracji (są też toalety). Idziemy piaszczystą drogą prowadzącą pomiędzy skałami. W skałach znowu oglądamy wykute pomieszczenia. Tym razem nie są to grobowce, lecz domy i magazyny Nabatejczyków. Obecnie w niektórych znajdują się składziki lub parkingi dla samochodów albo osiołków. Niestety w sporej większości zapach jest bardzo nieprzyjemny i świadczący o tym, że pomieszczenia te wykorzystywane są jako toalety. Po niedługim spacerze dochodzimy do miejsca, w którym znajduje się Tryklinium Lwów. Aby obejrzeć je z bliska trzeba wejść w lewą odnogę korytarza.

Droga z piaszczystej szybko zmienia się w wykute w skale stopnie. Jest ich około 800. Mapa pokazuje nam, że szlak prowadzący do Klasztoru jest opisana jako „hard” i zajmuje jakieś 2,5 godziny. Mamy do przejścia 2 kilometry. Jesteśmy zdecydowani dojść na górę, gdyż każdy, kogo spotkaliśmy w Petrze, mówił nam, żeby nie odpuszczać tego miejsca.

Szybko okazuje się, że jest to najładniejsza i najbardziej malownicza część Petry z widokami tak pięknymi, że warte były każdego wysiłku. Po drodze, co kilka kroków mijamy stragany z rzeczami „wszystko po łan dolar”. Przy próbie zakupu oczywiście okazuje się, że w tej cenie w zasadzie nic nie ma, a aby zaopatrzyć się w pamiątki, trzeba wydać sporo więcej. Wybór pamiątek jest jednak spory i jeżeli ktoś nie ma czasu na szukanie ich w innym miejscu, powinien odświeżyć sobie techniki negocjacyjne i podjąć próbę zakupu czegoś u tutejszych Jordańczyków. My zakupów nie robimy, ale zatrzymujemy się na świeżo wyciskany sok pomarańczowy i herbatę u dwóch starszych Beduinek.

Ed-Deir – Klasztor

Niespodziewanie wyłania się nam zza zakrętu i wydajemy z siebie głośne „wow”. Stajemy przed największą w całej Petrze fasadą wykutą w skale. Patrzę na nią i zastanawiam się, dlaczego ktoś zbudował takie cudo w tak trudno dostępnym miejscu? Świątynia poświęcona była uwielbianemu przez Nabatejczyków królowi Obodasowi I, który zmarł w 86 roku p.n.e. Nazwa „Klasztor” pochodzi od znajdujących się wewnątrz, wyrytych na ścianach krzyży.

Fasada El-Deir ma 47 metrów wysokości i prawie 50 metrów szerokości. Nie robi tak dużego wrażenia, jak Skarbiec chyba dlatego, że wykucie jej na otwartej przestrzeni odbiera wrażenie ogromu. Nie wiemy, jak budowla wygląda wewnątrz, gdyż nie można do niej wchodzić. Nie jest nam to jednak potrzebne, siedzimy i zachwycamy się fasadą, myśląc o tym ile czasu i pracy wymagało jej wykłucie.

Kiedy już nacieszyliśmy oczy widokiem Ed-Deir, ruszamy na ostatni etap wędrówki — jedną z platform widokowych, z których można podziwiać panoramę rozpościerającą się w stronę Wadi Araba oraz Góry Aarona. Aby tam dotrzeć, trzeba kierować się trasą na wprost fasady Klasztoru. Znajdują się tam znaki na „View point”. Punktów widokowych jest kilka, łatwo je poznać po małych, drewnianych tarasach i powiewających jordańskich flagach. Widoki są niesamowite. Ogromna przestrzeń przecięta pasmami gór uświadamia nam, że dostanie się do Petry tą drogą, było w zasadzie niemożliwe.

Droga powrotna przez Petrę…

Zejście z Klasztoru jest równie męczące, jak podejście do góry. Moje kolana mają dość, nierówne i miejscami śliskie stopnie dają mi porządnie w kość. Cieszę się, że nie mamy już w planie więcej stopni. Tą samą trasą dochodzimy do Temenos i świątynie córki Faraona. Tutaj decydujemy się nie iść główną aleją Petry, ale znajdującymi się nad nią ścieżkami (po przeciwnej stronie niż opisane wcześniej Świątynia Główna i Rynki). Dzięki temu zwiedzamy jeszcze pozostałości Świątyni Uskrzydlonych Lwów. Jej nazwa pochodzi od skrzydlatych zwierząt wyrzeźbionych na kapitelach kolumn.

Idąc dalej, mijamy przykryte białym dachem pozostałości kościoła. Ta największa w Petrze bazylika wczesnochrześcijańska posiada niezwykle cenne mozaiki podłogowe (stąd przykrycie dachem). Idąc dalej ścieżką, przekraczamy koryto rzeki i dochodzimy ponownie do Grobów Królewskich..

i szukanie grobowca, którego nie było

Wydawać by się mogło, że w tym miejscu dochodzimy do momentu, w którym zwiedziliśmy główną część Petry. Patrzę jednak na mapę i jestem przekonana, że został nam do zobaczenia jeszcze jeden punkt — grobowiec nazwany Royal Tomb. Zgodnie z rysunkiem ma on być za czterema grobowcami, tak jakby z tyłu skały, w której są one wykute. Ciągnę więc tam Wojtka, tłumacząc mu, że skoro to jest Grób Królewski i został ukryty gdzieś z tylu to musi to być mega ważne i piękne miejsce.

Faktycznie zaczynamy oboje odczuwać zmęczenie. Mimo że jest luty, to słońce mocno nam dogrzewa. Wojtek idzie za mną do momentu, w którym skręcamy za górę i oczom naszym ukazuje się rząd wykutych w skale, niekończących się schodów. Wojtek oznajmia, że zostaje na dole. Ja dochodzę do wniosku, że to nie może być daleko i idę sama. Pokonuje masę schodów i dochodzę do zakrętu, jak się później okazuje — jednego z wielu. Jestem przekonana, że ten ważny „Royal Tomb” musi być gdzieś blisko.

i co się tam znalazło…

Niestety za kolejnym zakrętem są następne schody i kolejny zakręt. Nie chcę zawracać, bo cały czas mam przekonanie, że cel musi być tuż za rogiem. Udaje mi się wejść na skały i zobaczyć z góry rząd Grobów Królewskich, teatr i całą Petrę. Widok jest niesamowity. Pokonałam kawał drogi i znalazłam się na górze nad grobowcami. Dalej jednak nie znalazłam swojego „Royal Tomb”.

Po pokonaniu kolejnych schodów doszłam na sam szczyt. Tam namiot i Beduini pichcący sobie jedzenie. Żadnych zabytków, grobowców — nic. Odnajduję drogowskaz z napisem „View Point”, wiem, że jestem już tak daleko, że szkoda zawracać. Żałuję tylko, że nie zabrałam ze sobą wody, bo słońce staje się nieznośne, a wspinaczka po schodach porządnie mnie zmęczyła. Schodzę z traktu na ścieżkę i podążam wydeptanym szlakiem. W końcu dochodzę do punktu, w którym każdy odwiedzający Petrę chce się znaleźć… pode mną znajduje się Skarbiec Al-Khazane.

Nie znalazłam swojego „Royal Tomb”. W końcu przekonano mnie, że jest to tylko wspólne określenie czterech grobowców znajdujących się na dole. Napis został tak niefortunnie umieszczony na mapie, że od nadmiaru słońca uznałam go za dodatkowy punkt zwiedzania. Nie ma tego złego… dzięki niemu zobaczyłam Skarbiec z góry.

Wracam do Wojtka ledwo żywa, brak wody i ból kolana przy schodzeniu z góry dają mi już porządnie w kość. Wracamy głównym traktem w stronę Siq. Trasa powrotna wydaje się tak niemiłosiernie długa, że zazdroszczę każdemu, kto jedzie dorożką. Przeszliśmy tego dnia prawie 20 km i chyba pierwszy raz zwiedzanie tak mnie zmęczyło. Gdyby ktoś wtedy zaproponował mi oglądanie widowiska „Petra Nocą” albo powrót do Petry na następny dzień, to chyba stwierdziłabym, że zwariował.

Petra, czy warto?

Naszym zdaniem warto, choć zwiedzanie Petry do tanich nie należy. To miejsce w żaden sposób nas nie rozczarowało. Naganiacze czy nachalni sprzedawcy są tak wpisani w zwiedzanie świata, że nie robią już na nas wrażenia. Architektura Petry jest wyjątkowa i nawet Wojtek, którego w tej sprawie trudno zaskoczyć, był pod wrażeniem budowli wykutych w skałach. Bilety do Petry kosztują sporo pieniędzy, dziennie odwiedza ją masa turystów. Zastanawia nas gdzie podziewają się te pieniądze, bo stan, w jakim znajdują się niektóre zabytki woła o pomstę do nieba. Brakuje w Petrze dobrych oznaczeń tras, map i często jakichkolwiek informacji dla turystów.

Więc czy warto? Oczywiście, że warto! Bo Petra jest miejscem niepowtarzalnym, cudem architektury, który powstał tylko dzięki pracy rąk ludzkich i zabytkiem, którego próżno szukać w innych stronach świata.

Rad kilka

i co ważne:

 

 

 

Jordania – Dolina Księżycowa czyli pustynia Wadi Rum.

Jest takie miejsce na świecie, gdzie można poczuć się jak na księżycu. Miejsce, które mieni się wszystkimi odcieniami czerwieni. Sanktuarium ciszy. Najpiękniejsza pustynia świata — Wadi Rum w Jordanii. To właśnie tam chcemy Was zabrać tym razem…

Izrael tak nas wciąga, że szybko chcemy wrócić w te okolice. Dlatego nie mija nawet miesiąc od powrotu do Polski, kiedy ponownie wysiadamy z samolotu na izraelskiej ziemi. Tym razem na lotnisku w Owdzie. Pomimo jednak ogromnej miłości, jaką obdarzyliśmy Izrael, postanawiamy tym razem ruszyć do Jordanii, zwiedzić Petrę oraz pustynię Wadi Rum. Zobaczenie Petry, czyli ruin miasta Nabatejczyków, jednego z siedmiu cudów świata nowożytnego, było od zawsze moim marzeniem. A o pustyni Wadi Rum czytałam tyle, że grzechem byłoby nie przekonać się na własnej skórze czy rzeczywiście jest najpiękniejszą pustynią świata.

 

Lotnisko Owda w Izraelu.

Przed godziną 11 lądujemy na lotnisku w Izraelu. Port lotniczy Owda znajduje się w południowej części kraju. Od Ejlatu dzieli nas jakieś 60 km. Kiedy stajemy na płycie lotniska, uderza nas gorące powietrze. W Polsce w tym czasie jest jakieś 10 stopni na minusie, a my z radością zaczynamy ściągać z siebie kolejne warstwy ubrań. Wojtek wyciąga telefon i fotografuje napis na terminalu. To wystarczy, aby strażnik wziął nas na bok i kazał sobie pokazać zrobione zdjęcia. Od razu zaczęła się seria pytań z gatunku „po co tu przyjechaliśmy” i „co będziemy robić w Izraelu”. Na szczęście po naszych odpowiedziach możemy iść dalej, gdzie czeka nas już standardowa kontrola.

Po ostatniej wizycie na lotnisku w Tel Awiwie jesteśmy już przygotowani na dociekliwe pytania. O dziwo idzie gładko i szybko. Otrzymujemy najprostszy zestaw: po co tu przyjechaliśmy, jaki mamy plan podróży, gdzie będziemy mieszkać. Zgodnie z prawdą mówimy, że od razu kierujemy się na granicę z Jordanią i wracamy do Izraela dopiero na lot powrotny. Pani w okienku już nie pyta, kim dla siebie jesteśmy ani gdzie pracujemy, dochodzimy do wniosku, że zanotowali to sobie przy naszej styczniowej wizycie. Znowu dostajemy malutką karteczkę, której nie można zgubić i ruszamy na autobus.

Lotnisko jest malutkie, nie ma na nim bankomatu, jest tylko jeden kantor wymiany walut. Zaraz za bramkami wita nas miła pani i wręcza nam niebieską reklamówkę z ulotkami o Izraelu i małym kremem do rąk. Ot, taki pakiet powitalny. Po prawej stronie hali przylotów znajduje się stoisko, w którym można zakupić bilety na autobus numer 282 do Ejlatu. Bilet kosztuje 21 ILS za osobę, zielone autobusy stoją już pod terminalem i czekają na pasażerów. Nie trzeba sprawdzać rozkładów, bo są one dopasowane do godzin przylotów. Jest jeszcze jedna opcja dostania się do miasta: autobusy sieci Fun Time, które kończą kurs na granicy z Jordanią. Bilet kosztuje 8$. Przez chwilę żałujemy, że nie wybraliśmy tej linii, ale później okazuje się, że docieramy na granicę szybciej niż autobusem Fun Time.

W stronę granicy z Jordanią…

Podróż na dworzec w Ejlacie trwa 45 minut. Kiedy wysiadamy z autobusu, zaczepiają nas kierowcy taksówek, chcą nas zawieźć na granicę z Jordanią za kwotę 40 ILS (40 zł). Wiemy, że to dużo więc próbujemy się targować. Udaje nam się zbić cenę o 10 ILS i w niecały kwadrans jesteśmy na przejściu granicznym Yitzhak Rabin Border Crossing. Jest jeszcze inna, tańsza opcja dostania się na granicę z Jordanią: na dworcu trzeba wsiąść w autobus jadący na przystanek Rabin Border Terminal/Rd90 i stamtąd przejść na nogach jakieś 1,5 km do granicy. My tę opcję wybraliśmy w drodze powrotnej (koszt biletu autobusowego to mniej niż 5 ILS).

CO MUSISZ WIEDZIEĆ O PRZEKRACZANIU GRANICY EJLAT – AKABA

I najważniejsze czyli jak opuścić przejście graniczne:

 

Jordania.

Ten niewielki kraj Bliskiego Wschodu jest coraz bardziej lubianym kierunkiem podróży. Teraz kiedy otwarte zostało połączenie z Ammanem (bezpośrednie loty z Krakowa i Warszawy znajdziemy już od ok. 400 zł), Jordania jest na wyciągnięcie ręki. Ten najspokojniejszy z arabskich krajów szczyci się gościnnymi mieszkańcami, wyjątkowym jedzeniem, dobrym klimatem i ogromnym otwarciem na turystów. Zaledwie 26 kilometrów linii brzegowej i jakieś 15% łąk lub pól uprawnych sprawia, że większość kraju pokryta jest żółto czerwonym piaskiem. Mówi się, że najlepiej jest odwiedzić Jordanie pomiędzy marcem a majem lub od października do listopada. My jednak byliśmy z końcem lutego i stwierdzamy, że na wizytę w Jordanii każdy czas jest dobry.

Po przekroczeniu granicy docieramy do centrum Akaby i odnajdujemy naszą wypożyczalnię samochodów (Thrifty). Po dokładnych oględzinach pojazdu możemy ruszyć w drogę. Chce mi się śmiać, kiedy pan z wypożyczalni zaznacza na karcie uszkodzenia karoserii. Mam ochotę mu powiedzieć, że spokojnie może zakreskować cały rysunek samochodu. W końcu zaopatrzeni w lokalną walutę i napoje, o godzinie 13:00 ruszamy w stronę pustyni Wadi Rum. Już sam wyjazd z miasta robi na nas wrażenie, kilkupasmowa droga wije się pomiędzy wysokimi skałami, by w końcu odsłonić nam typowy, pustynny jordański krajobraz.

 

Pustynia Wadi Rum

Znana też pod nazwą Wadi Ramm. Mówi się, że jest to najpiękniejsza pustynia na świecie. Na pewno jest trochę inna niż żółte, piaskowe wydmy, które znamy, chociażby z Afryki. Słowo Wadi oznacza dolinę, Ramm w języku starosemickim znaczy wzniesienie. Nam najbardziej podoba się nazwa: Dolina Księżycowa i uważam, że porównanie Wadi Rum do księżycowego krajobrazu jest jak najbardziej na miejscu. Tym samym nie dziwi nas fakt, że to właśnie w tym miejscu nakręcono film „Marsjanin”. Zresztą Wadi Rum jest miejscem, w którym powstało około 50 różnych filmów fabularnych.

Cały teren Wadi Rum zajmuje jakieś 720 km kilometrów kwadratowych. Najwyższy szczyt pustyni Dżabal Ramm ma wysokość 1754 m n.p.m. i jest drugim, najwyższym wzniesieniem Jordanii. Teren pustyni Wadi Rum zamieszkuje jedno z większych beduińskich plemion Jordanii – Howeitat. Podobno ich przodkiem był sam Mahomet. Dziś plemię Howeitat koczowniczy tryb życia prowadzi tylko w czasie lata, a zimy spędza w wioskach. Zresztą większość Beduinów zamieniła już dawno wielbłądy na pickupy, a namioty na wygodne mieszkania. Ponadto świetnie opanowali oni zasady działania ruchu turystycznego i stali się najlepszymi przewodnikami po Wadi Rum. Panuje tu zasada, zgodnie z którą pracować i mieszkać na pustyni mogą tylko ci, których rodzina przebywa tu od pokoleń. Dla nas to dobre rozwiązanie, bo kto ma znać pustynie lepiej niż ci, którzy wychowali się tu od małego.

 

Nie musisz rezerwować wcześniej noclegu…

…nocleg sam Cię znajdzie. W naszym przypadku, zanim dojechaliśmy na pustynię mieliśmy już kilka wizytówek z numerami telefonów do najlepszych beduińskich przewodników. Odnieśliśmy wrażenie, że w Jordanii każdy zna każdego i każdy poleca swojego „Best friend” jako osobę, która zagwarantuje nam full pakiet i niezapomniany pobyt na pustyni.

Kiedy skręciliśmy z głównej drogi w stronę Wadi Rum i stanęliśmy, aby zrobić zdjęcie jedynej linii kolejowej w Jordanii (akurat jechał jedyny pociąg, który przemierza tę trasę), Wojtka zaczepili Beduini jadący swoją Toyotą w stronę pustyni. Okazało się, że prowadzą swojego campa, mają świetną lokalizację, dobre ceny i czas, aby zabrać nas na zwiedzanie pustyni. Stwierdzili, że zaczekają na nas przy punkcie informacji turystycznej i tam wszystko uzgodnimy. Pomyśleliśmy, że jakoś się z tego wymiksujemy, w końcu każdy pisał, że przy wjeździe do Wadi Rum jest tych Beduinów wielu i można przebierać w ofertach jak w ulęgałkach.

Wybór pakietu wycieczkowego…

Nasz Beduin czeka na nas już na parkingu. Mijamy go z szerokim uśmiechem i mkniemy w stronę centrum Informacji turystycznej i kasy. I tu nasze wielkie zdziwienie, kiedy okazuje się, że nie ma tam żadnych Beduińskich przewodników i nikt nie rzuca się na nas ze swoimi najlepszymi ofertami. Jak okiem sięgnąć na placu stoi tylko Beduin z białej Toyoty i co lepsze wcale nie zachowuje się jakbyśmy byli jego jedyną szansą na zarobek. Tym samym szybko pojmujemy, że mamy dość ograniczone pole manewru. Wstęp na teren rezerwatu Wadi Rum jest płatny. Jordańczycy płacą 1 JOD, obcokrajowcy 5 JOD (25 zł). Wiemy jednak, że zanim wejdziemy na teren parku musimy mieć przewodnika i nocleg.

Nasz Beduin stawia nas przy tablicy z mapą i cenami wycieczek, po czym stwierdza, że ceny są odgórnie ustalone. Na potwierdzenie tego wskazuje nam tabelę z opisami wycieczek i ich kosztami. Negocjacje idą nam jak po grudzie. W końcu całość pobytu na pustyni zamyka się w zawrotnej kwocie 120 JOD (600 zł za dwie osoby), w tym 75 JOD (378 zł) to koszt wycieczki po pustyni, którą mamy rozłożoną na dwa dni (w sumie do przejechania 80 km). Cena zawiera też nocleg w campie, zachód słońca (tu na wszystkim da się zarobić), beduińską kolację, ognisko ze śpiewami, śniadanie i wodę mineralną. W całej tej zawrotnej kwocie Toyotę i przewodnika Abdullaha mamy tylko dla siebie.

 

Wadi Rum – zwiedzanie

Kiedy cenowe negocjacje dobiegają końca, nasz Beduin każe nam wjechać na teren rezerwatu i zaparkować samochód na parkingu w wiosce Ramm. Gdy stajemy przed bramą prowadzącą na teren wioski, przewodnik mówi coś do stojącego tam strażnika i zostajemy przepuszczeni. Tam czeka już na nas jego brat Abdullah, który pakuje nas do identycznej Toyoty i oświadcza, że będzie naszym przewodnikiem przez najbliższe dwa dni. W ten sposób wygodnie usadowieni na pace pickupa ruszamy odkryć najpiękniejszą pustynię świata.

Siedem filarów mądrości.

Wjeżdżając na teren rezerwatu i jadąc w kierunku wioski Ramm, po lewej stronie mijamy skałę o tej właśnie nazwie. „Siedem filarów mądrości” jest jednocześnie tytułem autobiograficznej powieści, którą w 1919 roku zaczął pisać Lawrence z Arabii. Ponieważ to nazwisko przewija się nieustannie przez bezkres pustyni Wadi Rum, to warto wspomnieć kim był Tomas Edward Lawrence (dla przyjaciół T.E.). Ten urodzony w 1888 roku Brytyjczyk był archeologiem, podróżnikiem, wojskowym i szpiegiem. Jego biografia jest tak ciekawa, że nakręcono o nim film i zrobiono z niego przyjaciela młodego Indiana Jonsa. Właśnie dzięki filmowi z 1962 roku, pod tytułem „Lawrence z Arabii” pustynia Wadi Rum została pokazana światu i doceniona przez podróżników. Beduini szybko podłapali ten trend i wiele miejsc na pustyni powiązali z historią słynnego Brytyjczyka.

Lawrence spędził większość życia na Bliskim Wschodzie, nauczył się języka arabskiego, jeździł na wielbłądzie, nosił arabskie stroje i walczył po stronie Arabów, będąc jednocześnie orędownikiem powstania niepodległej Arabii. Tak naprawdę do dziś nie wiadomo czy Lawrence był ich szczerym przyjacielem, czy tylko gorliwym wykonawcą angielskiej polityki na Bliskim Wschodzie. W czasie I wojny światowej Książę Feisal bin Al-Hussein i T.E. Lawrence wybrali Wadi Rum na miejsce swojej kwatery głównej. W każdym razie w swojej biografii „Siedem filarów mądrości” Lawrence opisywał miejsca, które dziś odwiedzamy w Wadi Rum i które Beduini nazwali właśnie na jego cześć, wykorzystując trochę jego postać, aby podkolorować historię pustyni. Zapewne z tego też powodu skała, którą widzimy wjeżdżając do rezerwatu także została nazwana na cześć brytyjskiego bohatera.

Sadzawka/Źródło Lawrence’a

Pierwszym punktem, który odwiedzamy na pustyni jest sadzawka Lawrence’a. Jedno z miejsc na terenie Wadi Rum, w których wykuto w skałach kanały i cysterny na wodę. Źródło (Ain Abu Aineh) używane było już za czasów nabatejskich i stanowiło przystanek dla karawan idących z Arabii do Lewantu. To miejsce też opisał w swojej biografii T.E., wspominając o tym, że podczas orzeźwiającej kąpieli w sadzawce Ain Shallaleh odkrył na skale nabatejskie inskrypcje. To miejsce także nazwano na jego cześć dopiero po premierze filmu „Lawrence z Arabii„. Nie wchodzimy na górę, aby zobaczyć źródło, zostajemy na dole gdzie widać ciąg kamiennych koryt, przy których poją się wielbłądy. Abdullah pokazuje nam kamienną ścianę, na której wyryte są inskrypcje. Później dochodzimy do wniosku, że z dwudniowej wycieczki po pustyni, ten punkt zwiedzania był najmniej interesujący.

Piaskowe wydmy i snowboard

Drugim punktem, który oglądamy tego dnia, jest wysoka, wydma z czerwonego piasku. Abdullah z uśmiechem mówi, że możemy wdrapać się na szczyt, z którego rozpościera się imponujący widok. Pokazuje nam też stojące obok deski snowboardowe i oświadczył, że są do naszej dyspozycji. Chyba oboje uświadamiamy sobie, gdzie znajduje się najbliższy szpital i uprzejmie dziękujemy za tę atrakcję. Z widokiem nasz Beduin miał racje… zapomniał jednak wspomnieć, że wdrapywanie się po piasku jest dość męczące i czasochłonne. Podejrzewam, że chciał się nas pozbyć na dłuższą chwilę. Wspinaczka jest mecząca, stopy zapadają się w piach, nogi ślizgają na boki, do tego wydma zdaje się nie mieć końca. Po chwili wszędzie mamy drobny piasek. Kiedy jednak stajemy na szczycie Czerwonej Wydmy, przekonujemy się, że widok, jaki się stamtąd rozpościera, jest naprawdę kosmiczny.

Kanion Kazali lub też Khazali (Dżabal Chazali)

Bardzo blisko Czerwonej Wydmy znajduje się Kanion Kazali (Khazali Canyon). Tak naprawdę górę, w której jest kanion widać już ze źródła Lawrence’a. Od strony północnej, na głębokość 100 metrów wrzyna się w głąb masywu szczelina. Wdrapujemy się na skały i wchodzimy do wnętrza góry. Początkowo jest szeroko, ale z każdym krokiem kanion się zwężą, w końcu całe jego dno pokryte jest wodą, która uniemożliwia dalsze przejście. Na ścianach kanionu oglądamy nabatejskie inskrypcje. Są poza działaniem słońca, wiatru i wody, tym samym bardzo dobrze się zachowały. Rysunki przedstawiają wielbłądy, konie, kozy, ludzi i duchy. Ich znaczenie nie jest do końca znane, ale Abdullah jest zdania, że te inskrypcje miały wychwalać boga.

Noc na pustyni.

Kiedy kończymy zwiedzanie kanionu, słońce zniża się ku horyzontowi. Abdullah informuje nas o tym, że jeżeli chcemy zdążyć na zachód słońca, to musimy kierować się w stronę campu. Po jakimś kwadransie jazdy wysiadamy z naszej Toyoty pod pionową skałą, pod którą stoi rząd identycznych namiotów. Dostajemy jeden z nich, w środku stoi łóżko i mały stolik. Nic więcej. Nie ma nawet wieszaka, na którym można powiesić ubrania. Zresztą, po co skoro w nocy temperatura ma być bliska zeru i mam plan spać we wszystkim, co mam na sobie. W osobnym budynku znajdują się toalety i prysznice, jest czysto i jest w nich ciepła woda. Trochę wyżej, w osobnym budynku jest coś, co stanowi stołówkę i miejsce spotkań. Wszędzie jest pełno ciepłych i puszystych koców, które wspaniale chronią przed zimnem. Staram się nie myśleć o tym, że raczej nigdy nie były one prane.

Gdyby ktoś był zainteresowany to nocowaliśmy w Bedouin Culture Camp, prócz rezerwacji przez Booking można zadzwonić lub napisać na WhatsApp do Abdullaha (00962 0776370105).

W namiotach nie ma zamków, wiszą tylko kłódki bez kluczy. Na nasze pytania Abdullah stwierdza, że nie ma się co martwić, bo tu nic nigdy nie ginie. Ograniczone zaufanie każe nam jednak zabrać ze sobą wszystko, co cenne. Idziemy obejrzeć zachód słońca i szybko przekonujemy się, że opinie o tym, jak jest urokliwy, nie są przesadzone. Kiedy słońce znika za skałami, a my zaczynamy odczuwać chłód, przenosimy się do beduińskiego namiotu, przed którym pali się już ognisko. Beduini roznoszą metalowe kubki, do których wlewają gorącą i niesamowicie pachnącą herbatę.

Zarb czyli beduiński grill. 

Tradycyjny beduiński grill (Zarb) robiony jest… pod ziemią. Nie wiemy o tym i czekając na kolacje, zastanawiamy się, dlaczego nikt nie zajął się przygotowaniem jedzenia. W końcu zostajemy zaproszeni do kręgu i oglądamy, jak spod ziemi wydobywany jest stojak zapełniony mięsem i warzywami. Tradycyjnie beduini przygotowują swoje dania w podziemnych piecach, w których umieszczony jest rozżarzony węgiel, wszystko przykrywa się dywanami i zasypuje piaskiem. Potrawa smakuje wyśmienicie, ale trudno powiedzieć czy to przez walory dania, czy zwyczajnie jesteśmy głodni. Po zjedzeniu i wypiciu kolejnych kubków herbaty, wszyscy układają się wygodnie wokół ognia, przykrywają się kocami i słuchają beduińskich śpiewów. W ten sposób niepostrzeżenie mija cały wieczór i nad pustynią Wadi Rum zapada noc.

Noc na pustyni Wadi Rum mija spokojnie. Nad naszymi głowami nie ma jednak sklepienia pełnego gwiazd, księżyc świeci zdecydowanie za jasno. Pod beduińskimi kocami jest tak ciepło, że w nocy ściągam z siebie kolejne warstwy ubrania. Rano jemy śniadanie i zabieramy za sobą wodę, wiemy, że nie można jej tu nigdzie kupić. Abdullah podjeżdża po nas i zaczynamy kolejny dzień zwiedzania Wadi Rum.

Um Fruth rock bridge – skalny most.

To pierwszy punkt drugiego dnia naszego zwiedzania i chyba najczęściej fotografowane miejsce w całym Wadi Rum. Abdullah namawia nas do wejścia na górę i mówi, że zarówno wspinaczka, jak i obciążenie mostu są bezpieczne. Przypomina mi się Azzure Window na wyspie Gozo i mam wątpliwości czy aby nie szkodzimy przyrodzie. Na szczycie mostu stoi jednak grupa osób więc postanawiamy wdrapać się na szczyt i zobaczyć widok na pustynię. Droga jest krótka, ale bardzo stroma, w śliskich butach musi być to ryzykowne. W jednym miejscu trzeba się podciągnąć do góry. Mimo że nie mam lęku wysokości, wyślizgane kamienie sprawiały, że ani podczas wspinaczki, ani stojąc na szczycie, nie czuję się stabilnie. Droga w dół wcale nie jest łatwiejsza.

Wędrówka przez Kanion Abu Khashab

Kiedy już wypiliśmy kolejny kubek aromatycznej herbaty, zrobiliśmy zapas do domu i zakupiliśmy beduińską chustę, Abdullah wiezie nas w następne miejsce — Kanion Abu Khashab. Przewodnik wysadza nas przy wejściu do kanionu i oznajmia, że będzie na nas czekał po drugiej stronie. Nawet się cieszymy, że przed nami taki fajny spacer. Szybko jednak okazuje się, że poczucie odległości na pustyni jest pojęciem bardzo względnym. Sam kanion jest przepięknym tworem natury. Idziemy pomiędzy wysokimi, pionowymi skałami mieniącymi się wszystkimi odcieniami żółci i czerwieni i podziwiamy jak to możliwe, że w tym surowym klimacie uchowała się jakaś roślinność. Brodząc po piasku, dochodzimy do miejsca, w którym kanion zwęził się do kilku metrów, a piasek pokrywający jego dno zamienia się w kamienne bloki. Każdemu, kto będzie miał okazję odwiedzić Wadi Rum, polecam taki spacer. To chwila, w której można poczuć siłę pustyni i zatopić się w jej bezkresnej ciszy.

Mały Most w Khor al Ajram

Jest to najmniejszy skalny łuk na całej pustyni Wadi Rum. Wejście na niego jest bardzo proste. Tak naprawdę łuku nie widać z dołu i aby móc podziwiać jego urok trzeba wdrapać się na niewielką skałę. O ile sam łuk wygląda dość skromnie (ma zaledwie 4 metry rozpiętości) to widok, jaki rozpościera się z góry, jest zachwycający. Stojąc na jego szczycie, można podziwiać pustynne góry: Jabal Khazali, Jabal Rum i Jabal Um Ishrin.

 

Dom Lawrence’a

To kolejne miejsce, które swoją nazwę zawdzięcza słynnemu Brytyjczykowi. Bo nie ma niestety pewności, że T.E. kiedykolwiek mieszkał w tym miejscu. Na pewno chronili się tu Nabatejczycy. Legendy głoszą, że Lawrence spędził tu przynajmniej jedną noc, inne, że przetrzymywał w tym domu broń. Mimo że samo miejsce jest raczej kamiennym rumowiskiem, to warto wspiąć się na niewysoką skałę i przespacerować kawałek. Wtedy można ujrzeć kolejną niesamowitą panoramę pustyni.

Na koniec wycieczki Abdullah pokazuje nam miejsce, w którym znajduje się jeden z kamieni topograficznych i głaz pokryty piktogramami. Tłumaczy nam, że nieregularny kształt przypominający labirynt to mapa pustyni Wadi Rum z zaznaczonymi miejscami, w których można znaleźć wodę. Takich kamieni na pustyni jest kilka. Były one informacjami dla Beduinów i karawan przemierzających ten region.

Po tym Abdullah odwozi nas na parking w wiosce, odbiera od nas umówioną wcześniej należność i mów nam: „Do zobaczenia”. Wie, że pustynia Wadi Rum ma magiczną moc i prędzej czy później tu wrócimy. Teraz jednak ruszamy spełnić kolejne podróżnicze marzenie i zobaczyć słynną Jordańską Petrę… (o tym w następnym wpisie).

Na koniec rad i informacji kilka…

A na koniec podsumowanie kosztów:

 

„Warunki naszego życia były głównym źródłem zła, którego  nie brak w tej opowieści. Spędziliśmy bądź co bądź kilka lat na nagiej pustyni, pod niebem nie znającym litości. W dzień skwarne słońce burzyło nam krew, a ostry wiatr przyprawiał o zawrót głowy. W nocy ociekaliśmy rosą, a tysiące niemych gwiazd demaskowało naszą znikomość.” T.E.Lawrence