25 sierpnia, 2016
Singapur – Miasto lwa
Mała czerwona kropka na południowym krańcu Półwyspu Malajskiego, miejsce, które uważane jest za przedsionek Azji i najprężniej rozwijające się państwo/miasto tego kontynentu. Imperium finansowe i technologiczne. Miasto czterech kultur, tętniące różnorodnością religii i tradycji, mieszanka zapachów, smaków i wrażeń wizualnych.
To nic, że założyciel Singapuru nazwał miasto na cześć lwa, którego tak naprawdę pomylił z… tygrysem. To nic, że w tym Państwie nigdy żadnych lwów nie było (prócz tych w ZOO) i nie będzie. Singapur w całej swojej okazałości jest dumny, majestatyczny i piękny jak lew i symbol ten pasuje do niego idealnie.
Mało kto wie, że ten kraj, leżący między Malezją a Indonezją (dzięki czemu stanowi wspaniałą bazę wypadową) w sporej części jest położony na sztucznie usypanym lądzie i przez najbliższe piętnaście lat rozrośnie się przynajmniej o kolejne 100km2. Wilgotność w Singapurze wynosi około 75 – 80%, a w porze deszczowej sięga niemal 100%. Sprawia to, że dla przybyszów z Europy, aklimatyzacja w tym małym państwie może być dość trudna. Wszystkie surowce a w szczególności woda sprowadzane są z sąsiednich krajów. Mieszkańców jest tak wielu, że Singapur należy do jednego z najbardziej zaludnionych Państw świata, ale dzięki ich różnorodności religijnej Nowy Rok obchodzony jest aż cztery razy.
Wyrzuć gumy do żucia…
Zacznijmy od początku… Siedząc na lotnisku w Kuala Lumpur i czekając na wylot do Singapuru, prowadziliśmy zażartą dyskusję na temat tego, czy powinniśmy przed wejściem na pokład wyrzucić jedyną posiadaną przez nas… paczkę gum do żucia. Wyglądało to mniej więcej tak, jakbyśmy, zamiast kilku miętowych Winterfreshów mieli przewieźć przez granicę tonę kokainy. Obawa aresztowania, kilku lat w więzieniu, a w najlepszym przypadku kara chłosty przekonały nas do tego, że bez sentymentów gumę trzeba wyrzucić. Każdy więc wyżuł jeszcze po jednej, ostatniej gumie, a ich reszta wylądowała w koszu na śmieci, dzięki temu mogliśmy spokojnie udać się w stronę punktu odpraw.
Singapur – państwo miliona zakazów.
Chyba większość z nas Singapur kojarzy z zakazami, przy których nasze prawo jest łagodne niczym ostatnie polskie zimy. Łatwiej byłoby wymienić to, co w Singapurze nie jest zakazane… tyle że wtedy nie byłoby tak zabawnie. O gumach już wiadomo: na terenie Singapuru obowiązuje całkowity zakaz ich posiadania, sprzedawania (wyjątkiem są apteki) i żucia. Zakaz ten bierze się podobno z tego, że miasto wydawało ogromne pieniądze na odklejanie wszechobecnych, wyżutych gum.
Krąży też historia mówiąca o tym, że jakiś śmiałek, zamiast wyrzucić gumę do śmieci, przykleił ją w drzwiach metra. Zrobił to w taki sposób, że zwariowały czujniki odpowiedzialne za ich zamykanie. Jak łatwo się domyślić spowodowało to paraliż singapurskiego przedsiębiorstwa transportu. To w efekcie skończyło się całkowitym embargiem na gumy do żucia oraz jedzenie i picie na terenie miasta. O tak! Zapomnij biedny, zmęczony turysto, umierający na singapurskim słońcu o tym, że w czasie spaceru wypijesz na ulicy wodę z plastikowej butelki. Lub, że posilisz się kanapkami z plecaka, o lodach nawet nie wspomnę.
„Zakazowe” ciekawostki…
Zakazów jest dużo od tych znanych i w naszym kraju jak zakaz przechodzenia na czerwonym świetle, zakaz pisania po ścianach budynków, plucia, śmiecenia czy załatwiania się w windach oraz miejscach publicznych nawet nie będę się tutaj rozpisywać. Ciekawszy jest zakaz przedstawiania osoby obcej jako kogoś, kogo już długo znamy, zakaz przytulania się w miejscach publicznych czy chodzenia nago po własnym mieszkaniu. Surowo karane jest także niespuszczenie wody w toalecie i uwaga: jest to często przedmiotem kontroli.
Zaskoczył mnie zakaz opuszczania przez 30 dni domu przez kobiety w połogu czy zakaz uczenia się i odrabiania lekcji w kawiarniach i barach. Można też znaleźć kilka absurdów, na przykład prostytucja jest legalna, ale samotny mężczyzna, jeżeli chce mieć w domu gosposie, musi zatrudnić… mężczyznę. Samochód trzeba wymieniać co dziesięć lat, ale aby go nabyć, trzeba wykupić pozwolenie za kwotę równowartości około 140000 złotych. Ktoś może powiedzieć w tym miejscu, że szaleństwem jest jechać do kraju, w którym wszystko wydaje się być zabronione. Jak okazało się na miejscu, nie taki lew straszny jak go malują.
Przylot do Singapuru.
Wróćmy jednak na lotnisko: gum jakoś dokładnie u nas nie szukano, za to wypytano nas, jaki jest powód przyjazdu do Singapuru. Straż graniczną interesowało także, kiedy po raz ostatni mieliśmy kontakt z narkotykami. Do dzisiaj zastanawiam się, jaką mieliby minę, gdyby im powiedzieć, że chcemy nielegalnie handlować gumami orbit. Na temat narkotyków nikt nawet nie śmiał żartować, gdyż Singapurczycy są na tym punkcie wyczuleni. Do tego w Singapurze bez skrupułów karzą za ich posiadanie śmiercią, więc nie jest to tylko i wyłącznie teoria.
W każdym razie kiedy już zrobiono nam zdjęcia i pobrano odciski palców, udaliśmy się na poszukiwanie taksówki. Po drodze zakupiliśmy bilety wstępu do Gardens By The Bay za 28 SGD (80 złotych) i dowiedzieliśmy się, że taksówki zamawia się w okienku. Zasada tam jest trochę inna niż u nas. Przejazd wykupuje się w kasie, pani z dokładnością co do kilku dolarów podaje cenę kursu (dokładna kwota zależy nie tylko od trasy, ale też od czasu stania w korkach), którą mieliśmy zapłacić kierowcy. Z tym kartonikiem idzie się do wyjścia, pod którym czekają taksówki, a uprzejmy pan, bilecik odbiera bilecik i wskazuje nam nasz pojazd. Nie ma przepychanek, niezdrowej konkurencji i zawyżania cen.
Pierwsze chwile w Singapurze…
Za przejazd z lotniska do dzielnicy Little India zapłaciliśmy kolejne 28 SGD (ok. 80 zł) co na cztery osoby jest kwotą bardzo przyzwoitą. Taksówkarz wysadził nas w hinduskiej dzielnicy pod zarezerwowanym wcześniej hostelem o nazwie Clifden. No cóż… wiedzieliśmy, że standard będzie niski podobnie jak jego cena, ale nie spodziewałam się, że wywoła we mnie atak klaustrofobii.
W każdym razie: jeżeli ktoś chce się tylko przespać i umyć, nie potrzebuje w pokoju okna, lubi ciasne pomieszczenia, a na śniadanie wystarczy mu tost z dżemem, to z czystym sumieniem mogę polecić ten hostel. A to wszystko za jedyne 80 zł za osobę,
Zostawiliśmy nasze rzeczy i ruszyliśmy na podbój Singapuru. O tym ile przeszliśmy kilometrów, jak czuliśmy się w lesie deszczowym, czy naprawdę nie wolno pić wody na ulicy oraz jak dostaliśmy się na dach hotelu Marina Bay Sands, a później do luksusowej, zamkniętej dyskoteki na 71 piętrze Swissotel oraz ile kosztują tam drinki, będzie w kolejnym poście… Zapraszam.
Kolejne relacje z Singapuru:
Komentarze
KaczKa Ka.
Hej. Kiedyś myślałem, że Singapur to mega niemożliwa do zobaczenia destynacja. Czytałem o tym miejscu i byłem zachwycony. Zrobiłem podobnie jak Wy czyli wykorzystałem wypad do Malezji na zobaczenie Singapuru. Zakochałem się. Ciachałbym tam mieszkać i pracować. Najbardziej zachwyca mnie ta zieleń i to, że oni tam tak dbają o środowisko. Singapur jest wspaniały.
HeHe
Bardzo interesujący post i świetne zdjęcia. Niezmiernie przyjemnie się czyta 🙂
NanFolvise
I really enjoy the forum.Thanks Again. Cool.- Czaplicki
Marta | Zafascynowana życiem
Kiedy byliście w SIN? Te bloczki na taksi i odciski palców to dla mnie zupełna nowość, a byłam chwilę temu 😉
1000krokow.pl
Byliśmy w kwietniu 2016 czyli całkiem niedawno. Odciski już nas nie dziwiły, podobną procedurę przechodziliśmy w Kuala Lumpur. Większym szokiem było pytanie o narkotyki 🙂 Co do taksówek to jeszcze nigdzie nie spotkałam się z takim pomysłem, ale trzeba przyznać, że robi to wrażenie. Do tego naprawdę pełna kultura taksówkarzy co bardzo rzadko się zdarza i żadnych problemów z cenami, zawyżaniem wartości kursu, zepsutymi taksometrami etc.
M.Ch W-ce
Fajny artykuł,szacunek:)
A teraz czas do roboty:-p
Komentowanie wyłączone