Zamknij

Wulkan Pacaya

 

Ameryka Środkowa słynie z wulkanów. No może jeszcze z Majów i Meksyku. Wulkan to wyższe wzniesienie wyróżniające się tym, że wydobywa się z niego ogień, lawa tudzież różnego rodzaju gazy. No i ma jeszcze krater, którego w tradycyjnych górach nie znajdziemy. My góry uwielbiamy, ale jak to z górami bywa – trzeba na nie wejść, a z tym jest już problem. Nie to, że jesteśmy leniwi, bo leniwe jest u nas tylko 50% ekipy. Ta sama część uważa, że góry równie dobrze ogląda się z dołu. No bo przecież będąc na szczycie widać z niego wszystko tylko nie górę. Okazało się, że z wulkanami jest jeden problem — chciałoby się zajrzeć do ich wnętrza. A z dołu już się tego zrobić nie da…

 

Kiedy planowaliśmy wyjazd do Gwatemali i Salwadoru, wiedzieliśmy już, że na pewno wulkany chcemy zobaczyć. I to zobaczyć je z bliska, namacalnie, spojrzeć do krateru, poczuć ciepło, zobaczyć lawę. Z tego, co policzyłam, w Gwatemali jest dwadzieścia dziewięć wulkanów (przynajmniej tak twierdzi Wikipedia). Ciągną się wzdłuż zachodniego wybrzeża kraju, tworząc tak zwany Pacyficzny Pierścień Ognia. Przez ostatnie 200 lat aktywność wulkaniczną wykazało dziewięć wulkanów w tym Wulkan Pacaya.

Na pierwszy ogień wybraliśmy Wulkan Pacaya. Uznaliśmy, że będzie to dobry wybór na rozgrzewkę. W końcu w maratonach nie biegamy, a dopiero kilka dni wcześniej wstaliśmy zza biurek. Do tego kilka dni w drodze dało nam już w kość. Wszędzie wszyscy pisali, że Pacaya to taki lekki spacerek, że w zasadzie to nawet nie jest pod górę i w ogóle można tam wejść bez żadnego przygotowania. No idealne miejsce dla nas.

Wulkan Pacaya – garść wiedzy niekoniecznie potrzebnej.

Pacaya jest wulkanem aktywnym. Podobno po raz pierwszy wybuchła jakieś 23000 lat temu, czyli bardzo dawno (zastanawia mnie, jak naukowcy określają ten czas). Od kiedy w Gwatemali panoszyli się Hiszpanie, Pacaya wybuchła jakieś 23 razy, zdobywając sobie miano jednego z bardziej aktywnych wulkanów Ameryki Środkowej. Od 1865 roku przez sto lat wulkan był spokojny. Jego ponowna aktywność zaczęła się sto lat później, czyli od 1965 roku i do dziś Pacaya nie daje o sobie zapomnieć. W latach 1998 i 2014 wybuchła zasypując popiołem miasto Gwatemalę i Antiguę. Największy wybuch z ostatniego czasu miał miejsce w 2010 roku, kiedy to wstrząsy i erupcja spowodowały wyrzucenie na wysokość 1500 merów kamieni i popiołu. Te oczywiście zasypały stolicę Gwatemali, co skończyło się ewakuacją okolicznych miejscowości.

Wulkan ma 2552 m n.p.m, czyli jest 49 metrów wyższy niż nasze Rysy. Znajduje się na terenie Parku Narodowego (Parque Nacional Volcan Pacaya y Laguna De Calderas), a dojście do niego nie należy do bardzo wymagających. Większy problem sprawia pył, po którym trudno się chodzi, ponieważ człowiek bardziej się ślizga niż stąpa. Na sam szczyt niestety dostać się nie można, Gwatemalczycy zabronili tego w chwili, w której Pacaya znowu stała się groźna. Da się jednak podejść pod samą górną część stożka, w miejsce, w którym jest już tylko zastygła lawa i pył wulkaniczny. Niestety obowiązuje zasada wchodzenia w grupach zorganizowanych. Podobno z uwagi na często powtarzające się napady na turystów. Śmiemy twierdzić, że to zwykły chwyt marketingowy, który obowiązuje na każdej gwatemalskiej atrakcji.

Rusz się na wulkan.

W czasie zwiedzania Antigua kupiliśmy w jednym z biur wycieczkę na Wulkan Pacaya. Nie robiliśmy specjalnego rozeznania, bo uznaliśmy, że przy tego typu atrakcji nie mamy jakiś specjalnych oczekiwań ani wymagań. Wycieczka kosztowała nas 10 $ za osobę. W tej cenie mieliśmy transport w dwie strony i przewodnika. Dodatkowo musieliśmy zapłacić za wstęp do parku, po 50 GTQ za osobę. Dostaliśmy bilecik i parę praktycznych informacji, czyli żeby zabrać coś do picia, kurtkę i czekać pod hotelem o 6 rano.

Czekaliśmy już przed szóstą, ale jak to w Gwatemali bywa, nasz busik się spóźnił. Na szczęście jedyne 15 minut. Zanim opuściliśmy miasto mieliśmy jeszcze postój na kawę. Sam dojazd pod wulkan trwał ponad godzinę, przejeżdżaliśmy przez wioski położone na wysokości około 2000 m n.p.m co niezmiernie nas cieszyło. Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjedziemy, tym mniej będziemy musieli pokonać na nogach. Na miejsce dotarliśmy o godzinie 7:50. Wysiedliśmy z busów i od razu otoczyła nas gromadka dzieci, które zajmowały się wypożyczaniem kijków (koszt 25 Quetzali, ale można się targować). Kije wcale nie są takim głupim pomysłem, bo dzięki nim naprawdę łatwiej stąpa się po wulkanicznym pyle.

Tak więc wyposażeni w kije i plecak z napojami ruszyliśmy w górę. Startowaliśmy z wysokości 1870 m n.p.m. Ci bardziej leniwi mogli skorzystać z konnych taksówek (koszt to 100 Quetzali). Trasa ma jakieś 4 kilometry, nie jest stroma, prowadzi dość szeroką drogą z łagodnym podejściem i dość szybko okazuje się, że obfituje w przepiękne widoki. Niesamowita panorama na Gwatemalę i trzy wulkany (Agua, Acatenango i Fuego) była tak piękna, że aż zapierało dech w piersiach.

Wulkan Pacaya na wyciągnięcie ręki.

W pewnej chwili wyszliśmy z otoczonej drzewami ścieżki na teren niczym księżycowy krajobraz. Dookoła nas był tylko czarny wulkaniczny pył. Zerwał się też bardzo silny wiatr. No i zaczęliśmy się czuć jak na innej planecie. Obok nas wyłonił się niczym na wyciągnięcie ręki Wulkan Pacaya. Aż żal nas ogarnął, że nie możemy wdrapać się na samą górę. Niestety Wulkan był chyba obrażony, bo cały szczyt pokrywały gęste chmury. A nas otaczał coraz silniejszy zapach siarki.

Pod nogami pył zmieniał się w zastygłą lawę. Od małych kamyczków po wielkie głazy. Ogromna ilość wulkanicznych kamieni uświadamiała nam to z jak wielkim żywiołem mamy do czynienia. Co tu się musi dziać, kiedy dochodzi do erupcji? Jak wielką siłę musi mieć wulkan, że wyrzuca z siebie materiał, który zasypuje aż miasto Gwatemalę. Tam, gdzie wdarła się lawa nie widać ani kawałka roślinki, wszędzie tylko czarny kamień. Jesteśmy zafascynowani bliskością żywiołu. Nasz zachwyt zamienia się w uśmiech, kiedy dochodzimy do sklepiku z lawą. Tak, dokładnie tak, u stóp Wulkanu Pacaya znajduje się Lava Shop, w którym można kupić kawałki lawy. Ruch jednak jest niewielki, bo lawy jest dookoła pełno i wystarczy się tylko schylić, aby mieć jej pełne kieszenie.

Zjedz słynne pianki marshmallow.

To chyba najsłynniejsza atrakcja całej tej wyprawy na Wulkan Pacaya. Wszyscy o tym mówili i pisali więc i my, mimo że pianek nie lubimy to też byliśmy zainteresowani tym zjawiskiem kulinarnym. Kiedy już dotarliśmy na teren pokryty językiem zastygłej lawy, nasz przewodnik zabrał nas do miejsca, w którym znajdował się otwór w ziemi. Rozdał nam wszystkim po patyku i piance i zaprosił do przyrządzenia prostego posiłku wprost w czeluściach ziemi. Faktycznie z otworu wydobywało się ciepło, a wsadzone do środka pianki powoli się topiły. Myślę, że dla miłośników pianek jest to nie lada atrakcja. My niestety mamy inne upodobania kulinarne: Wojtek zdecydowanie wolałby kiełbasę, a ja pieczone jabłko.

O tym, że stąpamy po nie do końca zastygłej i wystudzonej lawie przekonywało nas nie tylko bijące od niej ciepło, ale też zapach i dym, jaki unosił się z otworów między kamieniami. Wystarczyło zbliżyć do kamieni rękę, aby poczuć, że wzrasta temperatura. Stawiając stopy trzeba było uważać, aby nie stopić podeszwy butów. W trakcie spaceru po języku lawy przewodnik położył mi na dłoni kilka kamieni i uwierzcie, że były tak gorące, że trudno je było utrzymać.

 

Pacaya w całej swojej okazałości.

Okazało się, że samoobsługowa restauracja z piankami nie była ostatnim etapem wycieczki ani też najwyższym punktem, na jaki mieliśmy się wdrapać. Kiedy ruszyliśmy dalej, przewodnik ostrzegł nas, że musimy podejść do góry dość stromym i śliskim podejściem. Jej jak tam wiało… Kiedy znaleźliśmy się na szczycie, okazało się, że jesteśmy niewiele niżej od szczytu wulkanu i to całkiem niedaleko od niego. Widok był przepiękny, z jednej strony niesamowity Wulkan Pacaya w całej swojej okazałości, z drugiej przepiękna panorama Gwatemali. Żal nam było tylko tego, że szczyt wulkanu nadal spowijały gęste chmury. Przez jedną krótką chwilę odsłoniły one Pacayę na tyle, że mogliśmy dostrzec jej wierzchołek. Cóż to było za wrażenie… Zachwyceni ruszyliśmy w dół, oglądając jeszcze po drodze panoramę Jeziora Amatitlan.

W dół oznaczało zsuwanie się stromym zboczem po bardzo drobnym pyle i malutkich kamieniach. Nogi zapadały się aż po same kostki. Nasz przewodnik zbiegł na dół niczym górska kozica. I wtedy zrozumiałam, dlaczego wchodził na górę w butach ponad kostki. Rada dla wszystkich — załóżcie wyższe skarpety, bo wulkaniczne kamienie są bardzo ostre. O godzinie 11 byliśmy już na dole. Znowu pojawiła się gromadka dzieciaków, która błyskawicznie odebrała nam swoje kije. Zdążyliśmy wytrzepać z butów kamienie i już siedzieliśmy w busie gnając krętymi drogami w stronę Antiguy.

Podziel się linkiem:

Komentarze

  1. 9 kwietnia, 2018 12:06 am Odpowiedz

    Piękne miejsca 🙂 Może kiedyś się wybiorę, zawsze to lepszy kierunek turystyczny, niż standardowo Chorwacja itp…

  2. Winner Joy
    Winner Joy
    10 lutego, 2018 8:31 am Odpowiedz

    Zawsze zachwycały mnie wulkany. Ten też jest niesamowity.

  3. 22 stycznia, 2018 10:45 am Odpowiedz

    Ciekawe przeżycie 🙂 Zazdroszczę! Wulkanu nigdy nie widziałem na oczy, choć z drugiej strony dość ryzykowna sprawa. Nigdy pewności 100% nie ma czy zaraz nie pierdyknie 🙂

  4. 18 stycznia, 2018 8:11 pm Odpowiedz

    Widoki nieziemskie! Zawsze patrząc na wulkany mam wrażenie jakby zostały do nas sprowadzone z innej planety 🙂

  5. 9 stycznia, 2018 4:25 pm Odpowiedz

    „I like being near the top of a mountain. One can’t get lost here.” – Wislawa Szymborska 🙂

  6. Paulina Wu
    Paulina Wu
    3 stycznia, 2018 11:18 am Odpowiedz

    Fascynująca wyprawa, a te widoki – aż zapiera dech w piersiach. Pozdrawiam!

  7. 3 stycznia, 2018 9:40 am Odpowiedz

    Niesamowite widoki. Wybrałabym się w te okolice chociażby tylko po to, żeby rozłożyć się ze sztalugą i farbami… I malować 🙂

  8. 2 stycznia, 2018 3:10 pm Odpowiedz

    Jednak te wulkany coś w sobie mają! Podczas wakacji w Lanzarote też wspinaliśmy się na Timanfaya Volcano. Magiczne miejsce, bardzo ciche!

  9. 2 stycznia, 2018 3:05 pm Odpowiedz

    Fantastyczna relacja, i zamiast ziemniakow z ogniska, prosze – pianki z wulkanu 🙂
    Pamietam respekt, jaki wywolal we mnie pierwszy w zyciu widok dymu unoszącego sie z kolumbijskiego wulkanu Galeras w Pasto.
    Przyjemnosci w zdobywaniu Gwatemali!!

  10. 2 stycznia, 2018 2:02 pm Odpowiedz

    Odkąd „zdobyłam” swój pierwszy wulkan – włoski Wezuwiusz – ciągnie mnie w takie miejsca. Co prawda jestem raczej z tych, którzy uważają, że góry najlepiej ogląda się od dołu (nie, żebym była leniwa czy coś 😉 ), ale rzeczywiście z wulkanami sprawa ma się trochę inaczej. Żałuję, że na Islandii na żaden się nie wspięłam… A ten w Gwatemali dodaję do listy. W żadnej z Ameryk jeszcze mnie nie było – widzę, że warto byłoby rozpocząć swoją przygodę z tymi kontynentami właśnie od tego kraju. PS. Też chyba preferowałabym pieczoną na wulkanicznym żarze kiełbaskę, ale i pianką zapewne bym nie pogardziła 😉

  11. 30 grudnia, 2017 5:02 pm Odpowiedz

    Ale piękne zdjęcia <3 Nie mogę się napatrzeć;) ciągnie mnie do Gwatemali!

  12. 30 grudnia, 2017 12:11 pm Odpowiedz

    Super relacja, my po Islandii jesteśmy zakochani w wulkanach. Z tymi piankami fajna sprawa, a co do upodobań kulinarnych to u nas byłoby identycznie (jabłko i kiełbaska) 😀

  13. 30 grudnia, 2017 12:02 pm Odpowiedz

    Piękne miejsce, chociaż znacznie bardziej kocham pustynie niż wulkany, to chętnie bym się tam wybrała. Zresztą do mojej kolekcji pustyń brakuje mi Atacamy, a stamtąd już blisko 🙂

  14. 29 grudnia, 2017 8:21 am Odpowiedz

    Ja sprost uwielbiam wulkaniczne klimaty i nawet nie narzekam, kiedy trzeba wąchać opary siarkowe. Wystarczyły jedynie dwie wizyty w takich miejscach i przepadłam 🙂 Może odwiedzicie kiedyś naszego poczciwego Stromboli?? Mały, ale trek na szczyt gwarantuje widoki na erupcję wulkaniczną z dosyć bliska! A jak tam wulkan Fuego?? Szalał? Wiem tyle, że na niego chyba nie można wchodzić…

  15. 29 grudnia, 2017 12:39 am Odpowiedz

    Super miejsce! Na żadnym wulaknie jeszcze nie byłem. Marzę o tym 🙂 Dzięki za świetną relacje i piękne zdjęcia!

  16. 28 grudnia, 2017 8:58 pm Odpowiedz

    Rety, to musi być niesamowite przeżycie stanąć oko w oko z wulkanem <3 I udało się pianeczki upiec. No bosko 🙂

  17. 28 grudnia, 2017 8:08 pm Odpowiedz

    Może zamiast pianki trzeba tak po polsku kiełbaskę zgrilować? Tak poważnie to super kosmiczne widoki, wulkany to zupełnie inny wymiar turystyki. Pewnie nie dla każdego.

    • 1000krokow.pl
      1000krokow.pl
      28 grudnia, 2017 8:09 pm Odpowiedz

      Niestety nie było tyle czasu 🙁 pewnie grilowała by się z pół dnia. A i ważniejszy problem… nie mieliśmy kiełbaski, a jabłko zjedliśmy chwilę wcześniej. Ale może ktoś kiedyś nauczony naszym doświadczeniem zabierze ze sobą kiełbaskę…

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *