29 lipca, 2024
Seattle – miasto mgły, Starbucksa i gum do żucia.
Seattle – plan zwiedzania na nieco ponad dobę.
Przylot, zgubiony bagaż i zapomniane leki…
W Seattle zaczynamy i kończymy nasz trzytygodniowy trip po północno-zachodnich Stanach. Na zobaczenie tego mglistego i deszczowego miasta mamy niecałe dwa dni…
Na lotnisku w Seattle lądujemy o godzinie 11:45. Nie tracimy wiele czasu na kontrolę, wszystko przebiega sprawnie… wszystko poza odbiorem naszych bagaży. Trzy walizki nie dolatują i zdaniem obsługi będą na miejscu dopiero w godzinach wieczornych. Piszemy protokół reklamacji, podajemy nasz adres i ruszamy po zarezerwowany samochód. Do wypożyczalni można dostać się z terminala V specjalnym autobusikiem. O 14:30 pakujemy się do pożyczonego samochodu. Przez najbliższe trzy tygodnie to w nim spędzimy większość czasu.
Zanim dotrzemy do naszego miejsca noclegowego, zaglądamy do galerii handlowej. Nie ma to, jak zacząć wyjazd od zakupów. Kupujemy to, co niezbędne do przetrwania bagażowego kryzysu. Nie będę Was zanudzać opisem galerii, bo niczym nie odbiega ona od naszych polskich centr handlowych. W takich przypadkach ważne jest to, aby zachować paragony, bowiem linia lotnicza zwróci pieniądze za zakupy zrobione w takiej sytuacji. Załatwiamy jeszcze jedna ważną rzecz – moje leki na tarczycę, których nieopatrznie nie zabrałam z domu. Dzięki pomocy mieszkającego w USA lekarza i wystawionej przez niego recepcie wykupuję opakowanie leków. Jest jak na amerykańskich filmach: mały plastikowy słoiczek z tabletkami ma naklejkę z moim nazwiskiem.
Seattle – Dzień 1
Symbole Seattle – Space Needle, Pike Place i Starbucks.
Śniadanie zjadamy w Uptown w Mecca Cafe. Zależało nam na lokalu otwartym od wczesnych godzin rannych, więc wybór był dość ograniczony. Znaleźliśmy lokal, który zachwycił nas amerykańskim klimatem rodem z filmów: podłoga w romby, skórzane kanapy, bar wzdłuż ściany. Fajny pomysł to menu śniadaniowe dla tych, którzy właśnie wracają z imprezy. Jednak największym hitem okazała się kanapka łącząca w sobie mięso i posypana owocami z cukrem pudrem. Iście egzotyczne połączenie smaków. Za to naleśniki w kształcie Myszki Miki zrobiły furorę.
Space Needle — symbol Północno-Zachodniego Pacyfiku
Obowiązkowy punkt programu to wizyta na szczycie Space Needle. Chyba każdy kojarzy tę kosmiczną wieżę, która kiedyś była najwyższym budynkiem na zachód od Missisipi. 160 metrów nad ziemią znajduje się taras widokowy, z którego mamy panoramiczny widok na miasto i okolice. Na dole można zajrzeć do małego Muzeum opowiadającym o powstaniu wieży. Na szczycie mamy możliwość wejść na taras widokowy (są dwa dostępne poziomy z tarasami zamkniętym i otwartym). Dolny poziom ma przeszklony taras obracający się wokół iglicy.
Będąc w tej okolicy i mając trochę więcej czasu, warto zajrzeć do Muzeum Pop Kultury (a jak nie ma się czasu to przynajmniej obejrzeć jego bryłę z zewnątrz – jest dosłownie dwa kroki od wieży) i zajrzeć do Chihuly Garden and Glass, czyli muzeum sztuki i ogród szklanych rzeźb. Nam na oba te miejsca niestety brakło czasu.
Pike Place Market i najstarszy Starbucks na świecie.
Ruszamy w stronę centrum Seattle i zaglądamy na najsłynniejszy targ w tej części Stanów – Pike Place Market przyciąga rzesze turystów. Co jest w nim wyjątkowego? Znajduje się tutaj od ponad 100 lat, a tym samym jest jednym ze starszych, nieprzerwanie działających targów rolniczych w Stanach Zjednoczonych. Szereg stoisk z jedzeniem, świeżymi rybami, kwiatami, rękodziełem… co do ryb to atrakcją jest stragan, przy którym obsługa rzuca nimi do siebie, zamiast je podawać. Za odpowiedni datek i Wy stanięcie się widzami tej atrakcji.
Targ Pike Place przyciąga jeszcze jednym: to tutaj znajduje się najstarszy i pierwszy Starbucks na świecie. Minus – żeby do niego zajrzeć, trzeba odstać swoje w kolejce. Na szczęście dla nas było to jakieś 30 minut. I mówię to ja! Ta, która nie pija kawy, ale za to zbieram kubki ze Starbucks’a z różnych miejsc świata (i tak, Pike Place także ma swój kubek). Kawiarnia jest tak mała, że wchodzi się do niej, zamawia, odbiera zamówienie i wychodzi. Tak naprawdę pierwszy sklep Starbucks’a, który został założony w 1971 roku, mieścił się przy Western Avenue 2000, a dopiero w 1977 roku przeniósł się kawałek dalej na Pike Place, gdzie działa nieprzerwanie do dziś.
Ściana z gum do żucia…
Na koniec dzieciaki pomacały jeszcze posąg złotej świni – kolejny symbol Pike Place (to w jego pobliżu rzucają rybami) i ruszyliśmy podziwiać ścianę z gum do żucia – The Gum Wall. Aby niej trafić wystarczy podążać za zapachem… Słodkawy zapach gum do żucia nieco mdli, ale nie bardziej niż sama świadomość jak one powstały. Skąd ten pomysł? Uliczka pod Pike Place to ulica teatrów. Czekający na bilety zaczęli z nudów przyklejać do ściany, o którą się opierali wyzute gumy do żucia… Początkowo z tym walczono i czyszczono ściany, aż w końcu ktoś odkrył, że miejsce to zaczyna być atrakcją samą w sobie i gumy zostały.
Nie będę się rozwodzić na higieną tego miejsca, bo jak dla mnie trafia ono na czołówkę najbardziej obrzydliwych atrakcji w podróży. Ważne aby gum nie dotykać i o ściany się nie opierać, bo można wyjść z pamiątkami na plecach. Jak tam dotrzeć? Przy śwince stojącej pod głównym szyldem Public Market i zegarem, należy zejść schodkami w dół, skręcić w prawo i już kierować się za zapachem.
Obiad zjadamy w pobliskim The Pike Brewing Company. To jednocześnie browar i restauracja. O ile jedzenie klasyfikowało się w granicach przeciętności (o wiele lepiej zjeść na targu w budkach), to degustacja piwa była naprawdę wyborna. Na ten dzień to dla nas koniec zwiedzania. Wsiadamy w samochód i ruszamy w stronę Port Angeles. Do Seattle wracamy trzy tygodnie później, kiedy zamiast deszczowej i brzydkiej pogody wita nas tu piękne słońce i wiosenne temperatury.
Seattle – Dzień 2
Wieloryby…
Nocą, 21 kwietnia wjeżdżamy ponownie do Seattle. Mamy cały następny dzień na zwiedzanie, a jego kluczowym punktem ma być rejs i oglądanie wielorybów. Dlatego z samego rana ruszamy w stronę Edmonts, miasteczka znajdującego się na północ od Seattle (dosłownie 30 km od centrum). O 11:30 wsiadamy na statek i wypływamy na zatokę Puget. Zajmujemy miejsce w oszklonej części statku i mamy do dyspozycji stolik oraz bar (ten dodatkowo płatny, ale mają pyszne ciasto). Wyjście na pokład kończy się zamarznięciem, gdyż wieje potwornie zimny wiatr. Wysłuchujemy opowieści o wielorybach i zatoce, z których ja jak zwykle niewiele rozumiem i czekamy…
Kiedy w głośnikach pojawia się radosne „is there!” każdy, niezależnie od tolerancji na zimno wyłazi na pokład i zaczyna wpatrywać się w wodę. Przypominam: celem tej wycieczki jest oglądanie wielorybów w ich naturalnym środowisku, a ono, jak każdy wie, znajduje się pod wodą! Cóż więc zostaje dla nas? Widoczna z oddali fontanna wyrzucanej wody i czasami kawałek ogona. Tylko tyle i aż tyle. Zdania na temat tej atrakcji są podzielone: jedni są rozczarowani tym, że zobaczyli śladowe ilości wielorybów. Inni zadowoleni, że zobaczyli, choć kawałek płetwy i zdobyli przekonanie, że byli tak blisko tych niesamowitych zwierząt. Wszyscy jednoznacznie twierdzili, że na wodach zatoki było niesamowicie zimno. O 14:30 wpływamy do portu w Edmonds i ściągamy z siebie pięć warstw ubrań.
Gdzie znaleźć takie rejsy. Wiele biur sprzedaje swoje wycieczki za pośrednictwem stron internetowych. Jedną z takich firm jest Puget Sound Express i jak dobrze pamiętam to z jej usług korzystaliśmy. Koszt takiego kilkugodzinnego rejsu to Dorośli: 145 USD Dzieci (2-10): 115 USD. Rezerwacji można dokonać za pośrednictwem strony internetowej.
Najlepszy obiad w Seattle i Gas Park.
Jak powszechnie wiadomo: woda potęguje apetyt, więc obiad postanawiamy zjeść w Dukes Seafood Greenlake. Trzeba przyznać, że to jedno z lepszych miejsc, w jakim przyszło nam jeść w czasie tego wyjazdu. Godzina robi się już późna, odstawiamy połowę naszej ekipy na shopping do jednej z lokalnych galerii handlowych, a naszą trójką ruszamy na wybrzeże w okolicę Pike Place. Mamy plan na oceanarium, ale niestety zostaje nam zbyt mało czasu do jego zamknięcia. Zadowalamy się zabytkową karuzelą (wstęp 6$) i współczesnym diabelskim młynem (20$ za osobę dorosłą i 15$ za dziecko w wieku od 3 do 11 lat). Widok na miasto, zatokę oraz góry jest imponujący. Dopiero teraz widzę tak naprawdę, w jak pięknej okolicy położone jest Seattle.
Na deser zostawiamy sobie spacer po kultowym Gas Works Park. To niesamowity przykład tego, jak z obszaru będącego miejscem typowo przemysłowym, można zrobić ciekawy element rekreacyjny. Teren ten był zakładem gazyfikacji i dostarczał gaz do ulicznych lamp i gospodarstw domowych. Zakład, który przetwarzał węgiel i ropę naftową w gaz syntetyczny, zamknięto w 1965 roku. Kiedy stał się zbędny, wykupiło go miasto i zamieniło na ogólnodostępny park. Część urządzeń zdemontowano, część dla bezpieczeństwa ogrodzono, a te, które się do tego nadawały – przerobiono na przestrzeń rekreacyjną. Pomysł wcale nie był łatwy do realizacji, bo teren, na którym stała gazownia uległ dużej degradacji i zanieczyszczeniom. Jednakże jego położenie na północnym brzegu jeziora Union oraz wspaniały widok na miasto, jaki się z niego rozpościerał, przekonał wszystkich, że będzie to trafiony pomysł. I był.
Seattle dzień 3
Woda i powietrze…
Rano pakujemy się z całymi naszymi bagażami przygotowanymi już do wieczornego lotu. Mamy jednak pół dnia więc postanawiamy go jeszcze aktywnie spożytkować. Postanawiamy odwiedzić Seattle Aquarium. Ma to być głównie atrakcja dla dzieci (wstęp dla dorosłych to w zależności od dnia od 35 do 43 $). Oceanarium składa się z dwóch części: Pier 59, w którym oglądamy życie ryb, ośmiornic i rafę koralową. W części Per 60 możemy zobaczyć ptaki i ssaki morskie. Dość interesującym miejscem oceanarium (część Pier 59) jest Life on the Edge. Pod nadzorem obsługi, dzieci mogą tam dotknąć podwodnych stworzeń: rozgwiazd, jeżowców czy strzykw. Liwia jednak, uczona przez nas, że dzikich stworzeń nie należy brać do rąk, nawet tutaj nie chciała podjąć takiej próby.
Spodobało się jej za to Window on Washington Waters, ogromny przeszklony zbiornik, w którym zanurzali się nurkowie aby karmić żyjące w nim ryby. W Aquarium można też obejrzeć ptaki oraz morskie ssaki takie jak foki czy wydry. Trafiliśmy akurat na jeden z pokazów karmienia. Był to też moment, kiedy chciałam już opuścić oceanarium. Widok niewielkich przestrzeni dla ptaków, foki pływające w kółko i odbijające się od niebieskich ścian i okien oraz puste spojrzenia wydr sprawiły, że przestałam czuć się komfortowo. Największe wrażenie zrobił na nas film w technologii 5D, podczas oglądania którego, człowiek czuje, jakby nurkował z orkami czy wielorybami (atrakcja dodatkowo płatna).
Muzeum lotnictwa czyli wizyta w świecie Boeinga.
Ruszamy w stronę lotniska, ale po drodze mamy jeszcze jedną atrakcję, z której słynie Seattle – Museum of Flight w fabryce Boeinga. Można w nim zobaczyć ponad 150 samolotów w tym 28 samolotów z I i II Wojny Światowej. Jest także wystawa dotycząca kosmosu. Można tu zajrzeć do wnętrza Boeing VC-137B SAM 970, czyli pierwszego samolotu odrzutowego prezydenta, który służył we flocie prezydenckiej od 1959 do 1996 roku. Lub też zajrzeć do jednego z czterech wystawionych na terenie USA Concorde 214 (British Airways). Do tego można przyjrzeć się także historii samej firmy Boeing. Wystawa jest naprawdę potężna i jest co oglądać. Nawet dla mało technicznych osób takich jak ja, znajdzie się tu wiele interesujących obiektów.
Dla nas to ostatnie miejsce, jakie mamy okazję zwiedzić w Seattle. Ruszamy w drogę na lotnisko i do domu…
Ten post to mój pierwszy wpis po bardzo długiej przerwie… od czasu, kiedy pisałam o Florydzie minęło już bardzo dużo czasu. Kto nas obserwuje ten wie, że na bieżąco można śledzić nasze podróże na facebookowym profilu 1000krokow.pl. Postaram się jednak aby coraz częściej wrzucać coś także i tutaj… trzymajcie za mnie kciuki.