Zamknij

Floryda: Miami, Key West i bagna Everglades czyli podróż w czasach koronawirusa.

Miami

Wyprawa na Florydę była jedną z naszych podróży marzeń. Kto zresztą nie chciałby zamieszkać w jednym z hoteli w Miami, pospacerować Miami Beach i Ocean Drive, pojechać na koniec USA do pięknego Key West czy poszukać krokodyli na Bagnach Everglades, zajrzeć do wnętrza rakiety na Przylądku Canaveral i przytulić się do Myszki Miki w Disneylandzie… miało być tak pięknie…

Zapomniany post…

Ten post powstał kiedy przez Polskę przechodziła pierwsza fala zachorowań na COVID-19. To był kwiecień 2020 roku, czas, który po powrocie do kraju spędziliśmy na przymusowej kwarantannie. Do tej pory nie dokończyłam tego wpisu. Sytuacja w Polsce zmieniła się kilkukrotnie. Lock Down się skończył, przyszło piękne lato w czasie którego zapomnieliśmy na chwile o pandemii i jesień, równie urokliwa, która przyniosła kolejną falę zachorowań. A później równie zwariowany rok 2021. Podróże odeszły na dalszy plan. W zasadzie to zniknęły z naszego życia. Kilkukrotnie trzymaliśmy już palec na przycisku „zapłać” chcąc kupić bilety gdziekolwiek. Do tej pory zwyciężał zdrowy rozsądek. Podróże zamieniliśmy na inne „ważne” sprawy naszego życia. Ale tęsknota pozostała…

Odpaliłam dzisiaj wordpresowski pulpit i trafiłam na ten nigdy nie dokończony post… mimo, że coronavirus stał się już dla wielu codziennością, przez świat przewala się kolejna (podobno już ostatnia fala) i nasze postrzeganie otaczającej sytuacji nieco się od kwietnia 2020 roku zmieniło, to postanowiłam go opublikować.

Koronawirus – sytuacja w dniu naszego wyjazdu z Polski.

Marzec 2020 roku: Na wstępie – żeby ukrócić wszystkie komentarze w stylu: „sami sobie jesteście winni”, „Trzeba było siedzieć w domu”, „tylko głupi nie wiedział, że będzie pandemia” etc. wyjaśniam, że w momencie kiedy opuszczaliśmy Polskę w naszym kraju odnotowano cztery przypadki zachorowania na koronawirusa (tego dnia doszły kolejne dwa przypadki). Na całym świecie odnotowano wówczas 3500 zgonów. W dniu, w którym opuszczaliśmy dom, GIS nie zalecał podróżowania do Chin, Korei Południowej, Włoch, Iranu i Japonii, a także niektórych regionów Francji i Niemczech. Wydano tylko zalecenia dla osób, które przebywały na terenie Niemiec, Francji i Hiszpanii, a które to dotyczyły wzmożonych środków ostrożności czyli mycia i odkażania rąk.

Jechać czy nie jechać?

Nadal głównym epicentrum choroby była Azja. We Włoszech nie było jeszcze sytuacji kryzysowej. Decyzję o wyjeździe podjęliśmy w zasadzie dzień wcześniej śledząc to co działo się na świecie. Czy można było przewidzieć co się wydarzy? Być może tak. Ale gdyby wówczas ktoś z nas (lub Was) o to zapytał, to nie sądzę aby odpowiedź była taka: świat za moment stanie w miejscu, a my zaczniemy masowo umierać.

Zaznaczyć tutaj muszę, że my nie boimy się samej choroby i stoimy na stanowisku, że prędzej czy później na nią zachorujemy. Mamy jednak na uwadze naszych bliskich, którzy znajdują się w grupie ryzyka i ze względu na nich, ważne jest abyśmy i my na siebie uważali. Może to mało popularne stanowisko, ale bylibyśmy spokojniejsi wiedząc, że koronawirusa mamy już za sobą. Dlatego też nie baliśmy się samej podróży i zachorowania. Śledząc opinie epidemiologów i lekarzy, że to nie choroba stanowi zagrożenie ale niewydolny system służby zdrowia.

Czy jest sens o tym pisać?

Celem tego artykułu nie było pokazanie czy nasza decyzja o podróży była słuszna czy nie ale przedstawienie tego jak pandemia wpłynęła na sam przebieg podróży. Jeżeli więc ktoś nie jest tego ciekawy to serdecznie polecam wyłączyć już stronę i zająć jakimiś ciekawszymi rzeczami. Czas epidemii jest dla wszystkich męczący i trudny, nie chciałabym więc w nim wzbudzać negatywnych emocji. Żywię ogromną nadzieję, że czytanie o naszym pobycie na Florydzie (mimo tych ciężkich czasów) będzie odrobiną przyjemności, a nie czynnikiem podnoszącym ciśnienie.

Barcelona – Miami

Do Miami lecimy z Barcelony. Spędzamy w niej dwa dni. Jest pięknie. Uwielbiam to miasto. O koronaowirusie nikt tam chyba nie słyszał bo miasto żyło pełną piersią. Ja za to miałam chorobowy kryzys. Kto nas śledził na Facebooku wiedział, że wyleciałam z Polski z infekcją i (jak się później okazało) zapaleniem zatok. Pani doktor u której byłam przed wyjazdem nie widziała jednak żadnych przeciwskazań do podróży. Ja jednak zamiast czuć się lepiej czułam się tylko gorzej. Lot do Miami był dla mnie katorgą nie tylko przez katar i zatkane uszy, ale też przez okropny brak miejsca. Latanie z infantem na kolanach stało się już dużym problemem. Miejsca było niewiele, a Liwia zdecydowanie nie chciała współpracować. W Miami wylądowaliśmy koło 23 godziny. Jest ciepło i przyjemnie…

Welcome to Miami…

W wypożyczalni Alamo czeka zarezerwowany przez nas samochód. Wojtkowi bardzo marzyło się zwiedzanie Florydy kabrioletem… Rezerwuje więc samochód swoich marzeń. Wspominał mi o tym w Polsce ale przyznam szczerze, że całkowicie zbagatelizowałam tę informację. Zapytałam go tylko o foteliki dla dziecka i czy wózek zmieści się do bagażnika. Wspomniał, że fotelik będzie, a wózek się zmieści. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie kiedy stanęłam przed tym kabrioletem i uświadomiłam sobie, że to był najgłupszy pomysł na świecie.

Dlaczego pożyczenie kabrioleta z 1,5 roczniakiem na pokładzie to nietrafiony pomysł?

  • Bagażnik przy złożonym dachu jest tak mały, że ledwo mieścił się tam wózek
  • Nie da się jeździć z małym dzieckiem na tylnym siedzeniu z odsłoniętym dachem a na Florydzie dziecko musi jeździć z tyłu.
  • W upalne dni słońce grzeje tak mocno, że nie ma możliwości złożenia dachu przy dzieciaku w samochodzie.
  • Sam w sobie samochód tego typu jest strasznie mały. To taka zabawka dla pary, zdecydowanie nie jest to dobry środek transportu dla rodziny z dzieckiem.
  • Przy złożonym dachu przestrzeń bagażnika jest niewiele większa. Nasze dwa plecaki i wózek nie dały się tam upchać.

Więc po co komuś kto musi jeździć z dachem kabriolet? A no po nic… to znaczy po to by spełnić jedno ze swoich marzeń. Z osłoniętym dachem przejechaliśmy się tylko raz. Zbyt mocno wiało na tylnim siedzeniu (nawet przy powolnej jeździe). Za to wieczorami, kiedy Wojtek jechał zaparkować samochód, mógł sobie pojeździć patrząc w niebo. Myślę, że dla tych kilku chwil było warto.

Floryda – najbardziej słoneczny stan USA

Z całych Stanów Zjednoczonych to właśnie Floryda nazywana jest słonecznym stanem.  Znana jest z palm, pięknych plaż, seksownych kobiet, wszechotaczającej wody oraz… huraganów. Ma najdłuższą linię brzegową w USA, która liczy około 2,170 km. Jest też jedynym stanem, który graniczy zarówno z Zatoką Meksykańską jak i Oceanem Atlantyckim.

Ta część Ameryki Północnej o kształcie patelni z długą rączką, została oczywiście odkryta przez Hiszpanów a dokładnie Juana Ponce de León w 1511 roku. On też nadał nazwę temu miejscu, nazywając je La Florida, czyli kwitnąca. Kiedy Europejczycy postawili tutaj swoją nogę, byli przekonani, że trafili na kolejną wyspę morza karaibskiego. Byli przerażeni jej malarycznym klimatem i podmokłymi terenami, które uniemożliwiały uprawę roli.

Floryda została przyłączona do Stanów Zjednoczonych w 1845 roku. Ale nawet wtedy nikt nie palił się do kolonizowania tego terenu. Florydę zamieszkiwali wówczas Indianie Seminole, którzy chętnie dawali schronienie zbiegłym niewolnikom. W końcu jednak należało zrobić tu porządek, Indian spacyfikowano i przeniesiono do Oklahomy. Żołnierze, którym przypadło to zadanie pisali, że trafili do piekła, które należało zostawić komarom, a nie kupować za duże pieniądze. I tak to Floryda została zapomnianym stanem z 300 osadnikami i wioską o nazwie Miami.

Początek XX wieku przyniósł Florydzie nowe życie. Działała już linia kolejowa, która ciągnęła się aż do Key West. Rejon zaczął być słynny z produkcji cygar. Rozpoczęto osuszanie bagien i budowanie kanałów, które miały ochronić teren przed powodziami. Niestety nic nie chroni półwyspu przed huraganami. Mimo to zaczyna się tu osiedlać coraz więcej osób spragnionych słońca i spokoju, w tym rzesze uchodźców z Kuby. I tak Floryda z imprezowym Miami staje się jednym z bogatszych i bardziej zaludnionych stanów USA.

Miami – dzień pierwszy.

11 marca 2020 roku

Jet Lag jest fajny, kiedy leci się na zachód. Nie trzeba wiele snu żeby obudzić się wyspanym. Budzimy się też bez żadnego planu. Nocleg mamy w Shelborne South Beach w Miami Beach, trochę już podstarzałym hotelu przy samej plaży. Największy problem tego miejsca to brak parkingu w normalnej cenie (43$ za dobę wydaje nam się zbyt wygórowaną kwotą). Parkujemy więc na ulicy, od 3:00 do 9:00 postój jest bezpłatny.

Pierwsze co robimy po wyjściu z hotelu to opłacenie postoju. Godzina parkingu na ulicy to koszt 4$. W Miami taniej wychodzi jazda w kółko po mieście niż parkowanie. Siadamy w pierwszej lepszej knajpie, a dokładniej w Maxine’s Bistro and Bar i zamawiamy śniadanie.  Szybko przypominamy sobie znaną już prawdę: w Ameryce wszystko jest duże i jest wszystkiego dużo. Jedzenie jest pyszne. Za talerz śniadaniowy na którym są jajka, bekon, kiełbaski płacimy 14$, gofry z owocami kosztują 12$, kawa 3$, sok owocowy 4,5$. Całość wynosi nas 45$ czyli ponad 150 złotych. Dużo ale niestety będąc w Miami trzeba liczy się z takimi rachunkami.

Virginia Key Beach

Bez konkretnego celu wsiadamy w auto i ruszamy przed siebie. To ten moment, kiedy chowamy dach i rozkoszujemy się chwilą powolnej jazdy po ulicach Miami Beach. Przejeżdżamy na część lądową podziwiając strzeliste biurowce i wysepki pełne ogrodzonych willi, piękne jachty i ogromne wycieczkowce. Dojeżdżamy tak do Historic Virginia Key Beach Park. Parku, znajdującego się na jednej z wysepek u brzegów Miami. Ruszamy na spacer. Akurat wypada nam czas Liwii drzemki.

Na Virginia Key Beach spotykamy Polkę, która spaceruje z wnuczką. Opowiada, że przyjechała na Florydę do córki. Też słyszała co dzieje się w Polsce ale tu w Stanach nie jest to jeszcze zauważalne, nikt nie martwi się koronawirusem, nie ma żadnych obostrzeń. Mówi nam, że Virginia Key to bardzo popularne miejsce lubiane przez mieszkańców Miami. W weekendy jest tu pełno plażowiczów, ciężko jest o wolne miejsce czy grilla. Tak grilla bo na Florydzie jest bardzo dużo ogólnodostępnych grillów. Nas jednak to miejsce nie zachwyca. Plaża jest mała, woda zimna a nastroje średnie.

Plaża w cieniu pierwszych informacji o korona wirusie…

Nasze rozmowy biegną w stronę sytuacji w Polsce. Od rana dostajemy informacje o kolejnych zarażonych osobach. Dowiadujemy się też, że od poniedziałku mają zostać zamknięte placówki oświatowe i opiekuńcze. Oznacza to dla nas, że po powrocie nasz żłobek będzie zamknięty. Nikt jeszcze nie wspomina o zamknięciu granic. Za to dostajemy masę zdjęć z pustymi półkami w sklepach i panicznymi informacjami o tym, że mają w Polsce zamknąć sklepy. Zaczyna mnie martwić fakt, że w domu mamy tylko jedną rolkę papieru toaletowego.

Przerażeni widmem braków towarów w sklepach postanawiamy jechać na zakupy do Walmart. No bo jak być w USA i nie iść do tego (nie wiedzieć czemu) słynnego sklepu w którym zaopatrują się przeciętni amerykanie? Gdzieś kiedyś słyszałam, że Walmart to sklep dla biedoty w którym można kupić wszystko, od sprzętu AGD po bułki. Czyli takie nasze Tesco. Ale dlaczego dla biedoty? Tego do dziś nie wiem. Faktycznie market okazał się spory. Było w nim wszystko prócz mydła i żeli antybakteryjnych. Popatrzyliśmy na siebie i stwierdziliśmy: aha, tu już się też zaczyna.

Amerykański, przydrożny bar i Miami wieczorową porą.

Na obiad siadamy w przydrożnej sieciówce o nazwie Denny’s. Ot kolejna amerykańska fantazja – zjeść w barze jaki widzi się na filmach. Boksy z obitymi kanapami, pani chodząca z dzbankiem kawy… Wybieramy jedzenie z karty, porcje są tak duże, że ciężko je przejeść. Rachunek nie zwala z nóg. O dziwo jedzenie jest całkiem smaczne.

Wracamy do naszego hotelu. Przed nami konieczność znalezienia jakiegoś tańszego parkingu. Ruszamy więc na spacer. Najpierw zahaczamy o słynną Miami Beach. Mamy ją dosłownie pod samym hotelem. Jest już późne popołudnie więc ludzi na plaży prawie nie ma. A sama plaża? Szeroka, całkiem ładna, z budynkami hoteli w tle. Uroku dodają jej kolorowe, słynne z filmów i seriali, budki ratowników. Wracamy na ulice Miami, miasto zaczyna budzić się do życia. Co chwilę mijają nas dziewczyny w skąpych strojach plażowych. Muszę wyglądać dziwnie w normalnym ubraniu. Ulica pełna jest drogich kabrioletów z kierowcami o ciemnych kolorach skóry. Obwieszeni złotymi łańcuchami bujają się w rytm głośno rozkręconej muzyki. Turystów wyróżnia tu jasny kolor skóry. Kilka przecznic dalej znajdujemy parking za 20 $ za dobę. Wojtek idzie przeparkować samochód, dla niego to chwila aby skorzystać z uroków kabrioleta. Idziemy spać. Nie chce się nam nawet jeść kolacji.

Dzień drugi – Florida Keys.

12 marca 2020

Jeszcze nigdy nie byłam tak bardzo nieprzygotowana. Jeszcze nigdy nie byłam na wyjeździe, na którym przepełniała mnie taka niechęć i bezsilność. No i katar. Katar mi nie odpuszczał, co drugi dzień dochodziło do niego zapalenie spojówki. Kiedy jednego dnia było lepiej, kolejnego przychodziło pogorszenie. Ten dzień to właśnie był dzień, kiedy czułam się gorzej. No ale trzeba było wstać i jakoś ten dzień na Florydzie zapełnić. Wpadłam na szaleńczy pomysł wybrania się na Key West. Dlaczego szaleńczy?

Archipelag Florida Keys to 240 km wysepek i raf koralowych, ciągnących się prawie do wybrzeży Kuby. Jest ich około 1700. Kiedyś mieszkali tu piraci i Indianie. Dziś wszystkie wysepki zostały połączone mostami i na ich sam koniec można spokojnie dojechać samochodem. Tam właśnie mieści się wysepka i miasteczko Key West. I tego właśnie dnia postanowiliśmy tam dotrzeć.

W pierwszej wersji mieliśmy na Key West zostać na noc i miało to być kolejne miejsce naszego pobytu na Florydzie. Czytając jednak różnego rodzaju recenzje uznałam (choć może bardziej pasuje: dałam się przekonać), że na Florida Keys nie ma co robić i wystarczy się wybrać tam na jeden dzień. Dziś nazwałabym to jakimś podróżniczym zaćmieniem umysłu. Wtedy wydawało mi się to ciekawym sposobem na spędzenie kolejnego dnia. Nie przewidziałam, że dystans 270 kilometrów w jedną stronę to w zasadzie samobójstwo.

W stronę Key West.

Brak nastrojów i ciągłe informacje o koronawirusie, przekonują nas jednak, że spędzenie dnia w samochodzie nie będzie takim głupim pomysłem. Wsiadamy więc do naszego czerwonego kabrioleta, zamykamy dach i ruszamy zobaczyć samo południe Florydy. Sam wyjazd z Miami zajmuje nam prawie godzinę. Stajemy przy jakiś przydrożnych barach i zamawiamy jedzenie, nawet nie siadamy w środku tylko urządzamy sobie śniadanie na parkingu. Kiedy mijamy miasteczko Florida City i wjeżdżamy na drogę numer 1, na nawigacji pojawia się komunikat: jedź 200 kilometrów prosto.

To jedziemy… krajobraz zmienia się momentalnie. Za nami znikają zabudowania i pojawiają się równiny Parku Everglades. Ten teren mokradeł i namorzyn stanowi największy obszar dzikiej przyrody nie tylko na Florydzie ale w całych Stanach Zjednoczonych. A chwile później zaczyna otaczać nas woda. Momentami droga jest tak wąska, że ma się wrażenie, że prócz niej jest tylko Ocean. Momentami przejeżdżamy przez wysepki na których widać hotele, sklepy, restauracje. Kolor wody jest zachwycający. Co jakiś czas robimy przerwę. Droga jest monotonna i zaczyna nam się niemiłosiernie nudzić.

Seven Mile Bridge

Siedmiomilowy most sam w sobie stanowi atrakcję drogi na Key West. Ta dziesięciokilometrowa budowla łączy ze sobą dwie wyspy. Po jednej stronie mamy widok na Ocean Atlantycki zaś z drugiej na Zatokę Meksykańską. Wzdłuż mostu biegnie jego starsza wersja, która została uszkodzona w czasie jednego ze sztormów. Zanim wjedziemy na most robimy sobie przerwę, mamy plan wypuścić drona ale wiatr jest na tyle duży, że nie podejmujemy ryzyka. Po prawie 5 godzinach jazdy docieramy do końca tego niesamowitego cypelka.

Key West – na samym końcu Florydy.

Nawet nie tyle Florydy co całych Stanów Zjednoczonych. Stąd jest już bliżej na Kubę niż do Miami. Już wjeżdżając do tej miejscowości czujemy letni, wakacyjny klimat. I to klimat iście karaibski. Pełne kawiarnie i restauracyjki, masa spacerowiczów, kolorowe domki… wszystko to sprawia, że szybko żałuje, że się tu nie przenieśliśmy. Idziemy skorzystać choć odrobinę z tego miejsca, spacerkiem dochodzimy do plaży na samym końcu Ameryki. Jest to plaża przy Forcie Zachary Taylor i jak się łatwo domyśleć, jego centrum stanowi właśnie ów fort z czasów Wojny Secesyjnej.

My kierujemy swe kroki najpierw na plażę, co skutkuje tym, że kiedy chcemy zajrzeć do fortu, jest on już zamknięty.  Wolnym krokiem zmierzamy więc przed siebie uliczkami Key West. Zaglądamy przez płot do domu Ernesta Hemingwaya (tu oczywiście też jest już nieczynne) i próbujemy znaleźć słynny punkt oznaczający koniec USA i odległość do Kuby. To jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności też nam się nie udaje.

Wycieczkowy kryzys na Key West.

W sumie ten post w części o Key West powinien mieć tytuł: „Czego nie zobaczyliśmy na Key West i po co w ogóle tam pojechaliśmy”. A no wychodzi, że po nic… kiedy dzisiaj do tego wracam już nie do końca pamiętam dlaczego ten dzień upłynął nam w tak podłej atmosferze, dlaczego tak mało zobaczyliśmy, co stało się, że wróciliśmy z Key West z takim niedosytem? To był już moment ciągłego zastanawiania się nad koronawirusem i przerwaniem wypoczynku.

Pamiętam, jak staliśmy na jednym z parkingów źli i głodni, Liwka płakała, a my nie byliśmy w stanie zdecydować co dalej. O tak… ten wyjazd pełen był takich sytuacji, których zazwyczaj w podróży nie doświadczamy. Po powrocie do hotelu postanawiamy, że zostaniemy tu jeszcze noc lub dwie. Jakie jest nasze zdziwienie, kiedy okazuje się, że kolejne doby są droższe o ponad 50%. Co to to nie, hotel nie jest wart takiej ceny. Zasypiamy z postanowieniem pakowania się z samego rana.

Dzień trzeci – Miami, Ocean Drive, strzelaniny i mandaty…

13 marca 2020

Budzimy się wcale nie lepszych humorach. Dalej nie wiemy co robić, czy zgodnie z planem ruszać dalej czy zostać w Miami. Rano telefon jest aż czerwony od wiadomości o sytuacji w Polsce. Jeszcze nie wiemy o tym, że w kraju Premier Mateusz Morawiecki właśnie zamyka granice. Nieświadomi pakujemy nasze rzeczy i bez żadnego dalszego planu opuszczamy hotel. Kiedy ja upycham resztę Liwkowych zabawek, Wojtek idzie przeparkować bliżej samochód. Wraca po nas na górę, pech chce, że w hotelu nie działa winda i dość długo czekamy aby zjechać do recepcji i wymeldować się z hotelu.

Kiedy podchodzimy pod samochód, zastajemy przy nim pana, który właśnie wkłada nam za wycieraczkę mandat. 100 $ za złe zaparkowanie samochodu. Miejsce na którym stanął Wojtek było bowiem przeznaczone do wyładunku i pech chciał, że akurat podjechał samochód z towarem. Tłumaczenia i prośby na nic się zdały. Mandat został nam wręczony, a nasze i tak nadszarpnięte humory zostały już zepsute do końca.

South Beach

Wsiadamy w samochód i bez słowa jedziemy przed siebie. Żal mi opuszczać Miami Beach bo przez to całe zamieszanie nawet nie zdążyliśmy go zobaczyć. Jedziemy w stronę South Beach. Zostawiamy samochód na kolejnym płatnym parkingu i idziemy na spacer. Niesamowicie zielone skwery, porośnięte trawami wydmy, niebieska woda i eleganckie budynki szybko sprawiają, że humor nieco się nam poprawia. Dochodzimy do South Pointe Park Pier, molo utworzonego w najdalej wysuniętym na południe zakątku Miami Beach. Rozpościera się stamtąd przepiękny widok na całą wyspę i najsłynniejszą na Florydzie plażę. Polecam to miejsce każdemu, kto znajdzie się w Miami.

Art Deco Historic District i Ocean Drive

Obowiązkowym punktem Miami jest wizyta na Ocean Drive, najsłynniejszej ulicy tego miasta. Znajduje się ona w Art Deco Historic District czyli w dzielnicy słynącej z rezydencji z lat 20 XX wieku. Kto widział choć jeden odcinek słynnego serialu „Dexter” ten wie o czym mówię. Nagle, w ułamku sekundy znaleźliśmy się w innym świecie, trochę jakbyśmy przenieśli się w czasie w cudowne lata 20 XX wieku albo na plan jednej z amerykańskich produkcji. Nic tylko czekać aż z za zakrętu wyłoni się psychopatyczny Dexter Morgan lub drogę przetnie nam samochód prowadzony przez Mike Lowrey granego przez Willa Smitha w słynnym filmie Bad Boys.

Ulica Ocean Drive, która okazała się nam tak dobrze znana ze szklanego ekranu, jest tak naprawdę jednym wielkim dziełem sztuki. Budynki, które przy niej stoją to przykłady słynnego, amerykańskiego Art Deco – stylu, który rozwinął się w Stanach w latach 30 XX wieku. Po czym go poznać? Po prostej i jasnej formie, geometrycznych liniach, masywnych fasadach, płaskorzeźbionych dekoracjach. Architekci pracujący w Miami lubili także wykorzystywać neony, szkło czy tropikalne motywy.

Tak więc znaleźliśmy się w tej kwintesencji Miami, czując, że wreszcie jesteśmy tu gdzie być powinniśmy. Ocean Drive mnie zachwyca, nie tylko swoim wyglądem ale też atmosferą. Leniwie przechadzający się ludzie, wakacyjna atmosfera, zapach upalnego lata i muzyka jaka co chwile do nas dobiega, sprawiają, że na moment zapominamy o całej sytuacji jaka własnie dzieje się na świecie. Siadamy w jednej z knajp na Ocean Drive i zanurzamy się w amerykańcich smakach. Podejmujemy też decyzję aby tutaj znaleźć kolejny nocleg. Ceny są tu nieco niższe ale odrobinę niepokoi nas fakt, że jest tu też sporo radiowozów. Bagatelizujemy jednak ten fakt ale nim zapadnie noc, szybko zrozumiemy dlaczego Ocean Drive pełne jest Policji.

Wynwood

Wsiadamy w samochód i ruszamy do Wynwood – dzielnicy, która kiedyś była „ziemią niczyją” a teraz jest mekką artystów i awangardy. Przestrzeń, którą zajmowali nielegalni imigranci, została zamieniona na hale magazynowe i fabryki. Taki kształt ma Wynwood i dziś z tym, że w tej industrialnej przestrzeni swoje miejsce znalazły galerie, sklepy z rękodziełem czy super nowoczesne i modne lofty.  Tego miejsca nie da się nie zauważyć, w jednej chwili zaczynają nas otaczać ogromne, kolorowe murale.

Pomysł na stworzenie międzynarodowego muzeum sztuki ulicy powstał w 2009 roku, a jego autorem są Tony Goldman i Jeffrey Dietch. Z ich inicjatywy artyści z całego świata stworzyli swoje dzieła w tym ogromnym muzeum na świeżym powietrzu. Większość z tych dzieł to nie tylko zwykłe graffiti, nie dość, że są naprawdę przepiękne to jeszcze niosą za sobą głębszy przekaz. Tutaj na każdym kroku ogląda się niesamowite murale, wystarczy iść ulicą a wzrok sam ucieka od jednej do drugiej kolorowej ściany. Będąc w tej dzielnicy warto zajrzeć do Wynwood Walls, jest to ogrodzona przestrzeń, która stanowi muzeum na świeżym powietrzu.

Na nas Wynwood podziałało mocno relaksująco. Wpadliśmy jakby w dziurę czasową. Przysiedliśmy w jednej z knajpek zajadając się naleśnikami i racząc zimną wodą. Później znaleźliśmy trochę cienia pod jednym z murali i pewnie spędzilibyśmy tak resztę dnia, gdyby nie myśl, że mamy przecież jeszcze jedno ważne miejsce do zobaczenia. A to była prawdziwa perełka…

Vizcaya

Nie umiałam zrozumieć dlaczego willa budowana na styl włoski może być w czołówce najważniejszych miejsc do zobaczenia w Miami. Nie rozumiałam, dopóki sama tego miejsca nie zobaczyłam. Miałam to miejsce na liście zwiedzania ale przez całego tego koronawirusa zwyczajnie odpuściłam, gdyby nie Wojtek, pewnie ominęlibyśmy to miejsce. Kto nas jednak zna, ten wie, że Wojtek rzadko sam proponuje miejsca do oglądania, tym razem patrząc na moje zniechęcenie, sam wziął przewodnik w swoje ręce i zawiózł nas do Vizcaya Museum & Gardens.

Samochód zostawiliśmy na parkingu po drugiej stronie ulicy, co ważne parking był bezpłatny. Żeby dostać się do willi trzeba przejść przez gęsty las, a kiedy już się z niego wyjdzie to oczom ukazuje się (prócz budki z biletami) niesamowicie klimatyczna budowla otoczona przepięknym ogrodem. Willa została zbudowana w 1916 roku jako zimowa rezydencja przedsiębiorcy Jamesa Deeringa, a że ten był rozkochany we włoskich klimatach, budowla powstała w stylu włoskiego renesansu z dodatkiem baroku, rokoko i neoklasycyzmu. Tak naprawdę tego się nie da opisać… kiedy przekracza się próg willi można się poczuć jakby się wkraczało w jakiś magiczny świat. Przeszklone, ogromne patio, krużganki otoczone kolumnami, przepiękne stare meble, cudowne okna, wieżyczki z wąskimi klatkami schodowymi, ukryte pokoje… „wow” to jedyne co ciśnie się nam na usta.

Must see!

Piękno Vizcaya to także magia miejsca w jakim się znajduje i ogrodu, który otacza willę. Ogród jest olśniewający i momentami kojarzył mi się z tym tajemniczym ogrodem opisanym w książce Frances Burnet. Fontanny i oczka wodne, stare, pokręcone drzewa, altany otoczone zielenią, wzgórze porośnięte roślinnością z ukrytymi wewnątrz grotami… cudo architektury ogrodniczej. Do tego w czasie naszego zwiedzania przygotowywana była uroczystość ślubu. Szczerze Wam powiem, że w życiu nie widziałam ładniejszego i bardziej romantycznego miejsca na taką okazje.

Ocean Drive nocą czyli jak znaleźć się w środku strzelaniny.

Wracamy do Miami Beach. Po tym co zobaczyliśmy humor trochę nam się poprawia. Poważnie rozważamy co dalej. Dotarła już do nas informacja o tym, że wstrzymane zostały loty do Polski. Tym samym orientujemy się, że prawdopodobnie nie dotrzemy do domu bez problemu. Dziwi nas tylko fakt, że nasz lot powrotny nadal widnieje jako nieodwołany. Ale lot jest przez Niemcy do Hiszpanii, stamtąd dopiero musimy dolecieć do kraju. Alternatywą staje się pozostanie w USA u rodziny. Wojtek skłania się ku tej opcji. Ja martwię się tym, co będzie jeżeli takie zamknięcie granic potrwa dłużej.

Nie rozwiązując tych dylematów wracamy w stronę hotelu. Sporo czasu poświęcamy na znalezienie jakiegoś sensownego parkingu, który nie doprowadziłby nas do bankructwa. Samochód zostawiamy przy południowym krańcu Ocean Drive (parking na google maps oznaczony jest nazwą: Zone 88525 Miami). Zabieramy z samochodu nasze rzeczy, pakujemy Liwkę do wózka i jedziemy w stronę hotelu. Nocleg mamy w Edison Hotel a do przejścia niecałą milę.

Kryminalne zagadki Miami i Bad Boys w jednym.

Szoku doznajemy, kiedy wchodzimy na wysokość skweru Muscle Beach South Beach. Przez pierwszą chwilę wydaje się nam, że znowu trafiliśmy na plan jakiegoś serialu, tym razem jednak „Kryminalnych zagadek Miami”. Oczom naszym ukazały się kordony uzbrojonej Policji, żółte taśmy odgradzające drogę i ogromne reflektory oświetlające ulicę. Pomyśleliśmy: co jest? Jednak po kilku kolejnych krokach, zamiast zobaczyć detektywów i policyjnych techników, zobaczyliśmy masę rozbawionych i rozebranych ludzi. Dotarło do nas, że Ocean Drive, które w ciągu dnia zachwyciło nas spokojem i sielską atmosferą, wieczorem zmienia się w jedną wielką imprezownię.Chyba wyglądaliśmy trochę jak kosmici idąc z wózkiem i małym dzieckiem ulicą pełną bawiących się ludzi i głośnej muzyki. Na szczęście szybko dotarliśmy do hotelu i co ważniejsze nasze okna nie wychodziły na Ocean Drive choć nie miało to dużego znaczenia bowiem okna w ogóle się nie otwierały. Cóż… może klaustrofobiczne lęki od razu się odezwały.

Postanowiłam zostać z Liwką w pokoju i wysłać Wojtka po coś do jedzenia. Nie było go chyba dobrą godzinę. Już pomyślałam, że sam dał się ponieść tej atmosferze zabawy, kiedy wpadł zziajany i zaaferowany. Ledwo łapiąc oddech wyrzucił z siebie niczym karabin maszynowy: nie uwierzysz, idę sobie spokojnie z naszymi zakupami a tu naglę słyszę krzyk, strzał i cała ta fala ludzi pędzi na mnie… momentalnie znikąd zjawia się Policja, odgradza wszystko kordonem, patrzę: ludzie leżą na ziemi, Policjanci na nich, chcę przebić się do wejścia do naszego hotelu ale drogę zastępuje mi taki wielki Policjant i słyszę, że nie ma przejścia, nawet chciałem mu wytłumaczyć, że ja tu mieszkam ale jak tylko na niego popatrzyłem to jakoś odechciało mi się tych tłumaczeń, no i tak musiałem stać i czekać aż mnie przepuszczą… Tak to właśnie poznaliśmy nocne obliczę Ocean Drive.

Everglades

14 marca 2020 roku

Następnego dnia Ocean drive wygląda jak krakowski Rynek po zabawie Sylwestrowej. Dalej nie wiemy co z sobą robić więc pakujemy się do auta i ruszamy zobaczyć bagna Everlades. Nie da się chyba być na Florydzie i nie zobaczyć tego miejsca. Bagna to ogromny obszar i jeden z większych parków narodowych w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Miejsce to zostało wpisane na Światową Listę Dziedzictwa kulturalnego i przyrodniczego UNESCO. Na powierzchni 6105 km² zachował się największy las namorzynowy na północnej półkuli, który stanowi dom dla wielu zagrożonych gatunków zwierząt (pantera florydzka, krokodyl amerykański, manat karaibski) i ptaków. Można tu znaleźć aż 36 gatunków zagrożonych wyginięciem.

Zaraz za granicami Miami zaczyna się teren parku. Ruszamy jego północną granicą jadąc drogą numer 41 (Tamiami Trail). Po obu stronach drogi, aż po horyzont widać tylko trawy. Krajobraz jest płaski jak stół. Można byłoby się pokusić o stwierdzenie, że widoki są dość… nudne. Po przejechaniu 20 mil trafiamy do Shark Valley Visitor Center. Jedziemy tam z przeświadczeniem, że będzie pusto i z dala od ludzi. Na miejscu okazuje się, że musimy czekać w kolejne aby wjechać na parking.

Miejsce to można zwiedzić na kilka sposobów: pieszo, na rowerze lub tramwajem czyli czymś co znamy pod określeniem: melex. Punktem kulminacyjnym jest wejście na niezbyt efektowną wieżę widokową z której rozpościera się niesamowity widok na tą porośniętą trawą równinę. Koszt wyprawy tramwajem wraz z towarzystwem przewodnika to 25 $ za osobę, trasa ma 24 kilometry. Decydujemy się na taką opcję zresztą ani spacer ani rower nie bardzo są dla nas. Wsiadamy do drugiej przyczepki i ruszamy na poszukiwanie aligatorów.

Aligatory na wyciągnięcie ręki…

Trasa przez bagna Everglades prowadzi po równej, wybetonowanej alejce. Kolejka zatrzymuje się już po kilku minutach i przewodnik pokazuje nam pierwszego aligatora. Zwierzę wyleguje się w niewielkiej kałuży i znajduje się jakieś trzy metry od nas. Takich przystanków jest masa. Przewodnik opowiada o tym miejscu co chwilę wskazując to na aligatora to na ptaki. Po godzinie jazdy docieramy do wieży widokowej. To miejsce daje nieco namiastki ogromu bagien. Każdemu kto tu będzie polecam także przespacerować się ścieżką pod wieżą (wejście znajduje się na lewo patrząc w stronę wieży, zaraz za tablicą informacyjną) Przy odrobinie szczęścia można się tam natknąć na aligatora. Po kolejnej godzinie jazdy melexem jesteśmy już przy parkingu.

Po drodze zahaczamy jeszcze o pralnię samoobsługową. Śmiejemy się, że po raz pierwszy robienie prania stanowi atrakcję i wracamy do hotelu. Postanawiamy, że następnego dnia ruszymy do Orlando żeby zobaczyć centrum Kenediego. Zaczynamy też szukać lotu powrotnego do domu. Dowiadujemy się o programie LOTu, który ma ułatwić powrót do kraju, niestety przekazują nam, że nie planują realizować lotów z Miami. Jeżeli chcemy skorzystać z takiej możliwości musimy sami dostać się do NY. Zaczynamy rozważać taką opcję, ale szybko okazuje się, że na loty z Nowego Jorku nie ma już miejsc. Piszemy więc zapotrzebowanie na lot z Miami i czekamy na odpowiedź. Zgłaszamy też naszą sytuację do Ambasady, do dziś nie otrzymaliśmy stamtąd żadnej odpowiedzi.

 

W stronę Orlando…

Kiedy dziś myślę o tamtej podróży wraca we mnie uczucie ogromnego smutku, który swoim cieniem przykrywał tamten czas. Jechaliśmy na północ oglądając piękne wybrzeże Florydy, bajkowe domy, patrząc na roześmianych ludzi wracających z plaż. Mieliśmy nadzieję, że Orlando przywita nas ciepło, że podróż zakończymy zachwyceni widokami promów kosmicznych i w objęciach Myszki Miki. Niestety nasze plany spełzły na niczym. Kennedy Space Center przywitało nas zamkniętą bramą z napisem, że z powodu COVID-19 centrum pozostanie nieczynne. Podobnie Universal Studio i Disneyland. Jedyne co nam pozostaje to kupienie sobie koszulki z Myszką Miki i szukanie lotu do domu. Nie zdajemy sobie jeszcze sprawy, że świat właśnie stanął na głowie i przez kilka następnych lat podróżowanie będzie dyktowane pandemią COVID-19…

 

 

Podziel się linkiem:

Komentarze

  1. 31 sierpnia, 2022 9:30 am Odpowiedz

    USA to nasze marzenie. Szczególnie zakup jakiegoś zdezelowanego szrota i pielgrzymka wraz z nim po zachodnich parkach narodowych.. Ajć. Dzięki za ten wpis, kolejna dawka wiedzy o kontynencie.

    Będzie nam niezmiernie miło, jak wpadniecie do nas 🙂

  2. 1 lutego, 2022 2:32 pm Odpowiedz

    Od dawna zastanawiam sie nad wycieczka do Stanowi i mowiac szczerze mam jakies mieszane uczucia. Niby ladnie, ciekawie, ale w sumie nie jest tak pieknie jak mogloby sie wydawac 😉 fajny opis i zdjecia!

  3. 1 lutego, 2022 12:06 am Odpowiedz

    My wtedy byliśmy we Włoszech i w ostatniej chwili zdążyliśmy dojechać do Polski. Na szczęście samochodem było łatwiej się przedostać niż samolotem. Cudowny opis pełen emocji i rozterek. Czytałem z wypiekami na twarzy ☺.

  4. 31 stycznia, 2022 5:16 pm Odpowiedz

    Myśleliśmy ostatnio o tym kierunku żeby uciec od zimy. Ostatecznie wybraliśmy Kanary. I chyba nie żałujemy 🙂

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *