Zamknij
Morze Martwe, Masada i Maktesz Ramon – skarby Izraela.

Izrael oferuje tyle pięknych miejsc do zobaczenia, że aby to wszystko, ogarnąć należałoby spędzić tam kilka miesięcy. Morze Martwe, pustynie, kratery, kibuce, miasta znane z pisma świętego, wioski beduinów, plaże, kaniony… Wybór jest przeogromny. My niestety mieliśmy na to wszystko zdecydowanie za mało czasu. Jako bazę wypadową wybraliśmy Jerozolimę, ale wiedzieliśmy, że przynajmniej jeden dzień poświęcimy na zobaczenie Morza Martwego. I co z tego, że to styczeń? Nie da się być w Izraelu i nie spróbować poleżeć na wodzie? Był plan na to, aby zobaczyć wschód słońca z twierdzy Masada i zachód słońca nad Maktesz Ramon. Oczywiście nie udało się zrealizować planu w 100%, ale jednodniowa wyprawa na Pustynię Judzką i Pustynię Negew i tak była niezapomniana.

 Morze Martwe czyli największa atrakcja Izraela.

Wiedzieliśmy, że czasu mamy mało, zdecydowanie za mało. Po bardzo krótkiej nocy wrzuciliśmy bagaże do samochodu, sprawdziliśmy prognozę pogody i stwierdziliśmy, że ruszamy nad Morze Martwe. W Jerozolimie miało nieustannie padać. Drogą numer 1 ruszyliśmy w stronę północnego brzegu Morza Martwego. Później na południe drogą numer 90, która biegnie wzdłuż wybrzeża. Z każdym przejechanym kilometrem zmieniała się pogoda i widoki. Już za Jerozolimą, kiedy minęliśmy ostatnie zabudowania, zachwycił nas pustynny krajobraz, który błyskawicznie zastąpił gęstą zabudowę miasta. Później widoki były tylko lepsze: po prawej stronie pustynia po lewej błyszczące Morze Martwe.

Co to właściwie jest Morze Martwe?

Formalnie Morze Martwe z morzem ma wspólną tylko nazwę. Faktycznie jest to bezodpływowe jezioro. Wypełnia najniższą część tektonicznego Rowu Jordanu. W praktyce nad morze zjeżdża się w dół (jedyna niedogodność to zatykające się uszy). Około 423 metry pod poziomem morza znajduje się tafla Morza Martwego.

Kiedyś poziom Morza Martwego był tak wysoki, że łączyło się ono z Jeziorem Tyberiadzkim. Było to jednak jakieś 17 tys. lat temu. Niestety ten proces nieustannie trwa i morze zwyczajnie znika z naszej planety. Podobno w upalny dzień potrafi wyparować z niego 7 milionów ton wody. Pewnie za kolejne tysiące lat będzie można o nim tylko czytać. Przez ciągłe obniżanie się poziomu wody, Morze Martwe podzieliło się na dwie części: większą północną, której głębokość sięga 304 metrów i mniejszą południową, która w maksymalnym punkcie ma 36 metrów głębokości.

Morze Martwe słynie z tego, że jest słone. O tym wie każdy. Potocznie uważa się, że jest to najbardziej słone jezioro na świecie. W rzeczywistości tak nie jest, bo przegania je staw Don Juan na Antarktydzie (338 – 402 ‰ zasolenia) czy jezioro Patience w Kanadzie (428 ‰ zasolenia). W tym zestawieniu Morze Martwe (231 ‰ zasolenia) jest gdzieś zaraz za pierwszą piątką. Nie zmienia to faktu, że i tak nikt nie zna miejsc z czołówki i na pytanie jakie morze jest najbardziej słone, każdy odpowiada: Morze Martwe.

Morze Cuchnące

W średniowieczu wierzono, że opary z Morza Martwego są trujące. Później uważano, że picie wody z tego zbiornika ma właściwości zdrowotne. I, że na jego dnie znajduje się Sodoma i Gomora — dwa miasta, których mieszkańcy oddali się rozpuście, czym sprowadzili na siebie gniew Boga. Temu nie pozostało nic innego jak tylko je zniszczyć siarką i ogniem, a później wszystko zatopić. I tak do końca nie wiadomo, gdzie faktycznie znajdowała się słynna Sodoma. Miejscowość o tej nazwie znajdziemy na południe od Ein Bokek. Jest tam jaskinia z wydrążoną skalną wieżą nazywaną: Żoną Lota. Może faktycznie te kilka tysięcy lat temu miejsce to znajdowało się pod wodą?

Za to cały świat wie, że woda i błoto z Morza Martwego ma właściwości lecznicze, pomaga na schorzenia skóry i stawów. Samo  położenie zbiornika sprawia, że powietrze jest tam bogatsze w tlen i dzięki nasyceniu bromkami ma właściwości uspokajające. Każdy, kto ma problemy ze skórą (w tym łuszczyce czy egzemy) astmę lub alergie bez wątpliwości powinien pomyśleć nad dłuższym pobytem nad Morzem Martwym. Jednym słowem jest to jedno wielkie sanatorium. Nie dziwi więc widok starszych osób spacerujących po plażach w białych, hotelowych szlafrokach.

Jedyne czego nad Morzem Martwym nie zrobimy to nurkowanie. Nawet już nie chodzi o poziom zasolenia, ale o to, że żyją w nim tylko niektóre formy bakterii.

Gdzie się wykąpać?

Nieustanne obniżanie się poziomu wody sprawia, że wzdłuż brzegu Morza Martwego powstają niebezpieczne zapadliska i wiry. Skutkiem tego jest całkowity zakaz kąpieli poza wyznaczonymi miejscami. Tym samym mitem jest fakt, że w Morzu Martwym nie można się utopić (tudzież zatonąć). Podobnie jest ze spacerami wzdłuż wybrzeża, spora część zbiornika jest całkowicie odgrodzona i oznaczona tablicami ostrzegawczymi. W wielu miejscach przy brzegu znajdują się szczeliny, które zasłonięte są tylko cienką warstwą piasku i soli.
Jest jeszcze jedna rzecz (bardziej prozaiczna), która sprawia, że kąpiel „na dziko” przestaje być przyjemnością. Jest to brak pryszniców. Niestety po pływaniu w Morzu Martwym konieczne jest opłukanie ciała (ba.. nawet nasmarowanie go jakimś balsamem), bo inaczej długie godziny można cierpieć w męczarniach. Więc gdzie się kąpać? Tylko na wyznaczonych do tego kąpieliskach. Niestety nie jest ich zbyt dużo, a z uwagi na obniżanie się poziomu wody, część z nich przez ostatnie lata została zamknięta.

Kalya Beach

Jest to plaża nad Morzem Martwym położona najbliżej Jerozolimy (w odległości około 40 km). Jedzie się do niej jakieś 30 minut. Jest to plaża płatna, wstęp kosztuje około 55 NIS, dzieci do lat 12 płacą 46 NIS. W cenie mamy pełną infrastrukturę w tym prysznice, toalety, przebieralnie, bary, leżaki i ogólnie dostępne błoto. Jest też parking. Niestety w sezonie są tam spore tłumy. Plaża czynna jest w godzinach od 8:00 do 17:30 lub 18:00. Obok znajduje się inna plaża: Neve Midbar Beach (wstęp to podobno koszt 85 NIS). Nie wjechaliśmy tam, więc korzystamy z informacji znajomych. Plaże na pewno działają.

Ein Bokek

Znajduje się przy mniejszej, południowej części Morza Martwego. 116 kilometrów od Jerozolimy. Jest to też największy (a w zasadzie też jedyny) kurort u jego brzegu. W mieście znajdują się zarówno plaże hotelowe (zamknięte lub płatne), jak i bardzo fajne plaże ogólnodostępne. Właśnie na jednej z nich się zatrzymaliśmy. Plaża ta znajduje się naprzeciwko The Royal Hotel, pod koniec Ein Bokek, jadąc od strony Jerozolimy. Przed plażą znajduje się płatny parking (są parkometry i jak dobrze pamiętam koszt parkingu to 10 NIS za godzinę) oraz centrum handlowe ze sklepikami. Sama plaża jest piaszczysta i czysta. Znajdują się na niej toalety, przebieralnie i prysznice.

Samo Ein Bokek jest niewielkim kurortem z dużymi hotelami. Nie znaleźliśmy tam wielu restauracji, więc nie ma co liczyć na dobre jedzenie. Kebab w jednym z barów kosztował 75 NIS, a rogalik w sklepie znanej u nas marki 8 NIS. Skończyło się więc na odwiedzinach „Restauracji Innej Niż Wszystkie” gdzie za 25 NIS zjedliśmy niedobrego hamburgera i frytki. Na pocieszenie była też zimna Cola.

Kiedyś jeszcze istniała popularna plaża w Ein Gedi. Niestety z powodu wirów i zapadlisk została ona zamknięta i odgrodzona. Za to będąc w tej okolicy, można zajrzeć do kibucu i rezerwatu, który jest przepiękną oazą.

 

Jak korzystać z uroków Morza Martwego?

Ktoś zapyta: jaka jest filozofia w kąpaniu się w morzu? Myślę, że mógłby o tym opowiedzieć nasz kolega, który wbiegł do wody w dzikim pędzie i nie dość, że bolały go później stopy, to jeszcze kolejne dziesięć minut spędził, zalewając się łzami. Dlatego więc nasuwa mi się jedno: korzystajcie z morza ostrożnie. Woda jest tak słona i ohydna w smaku, że każdy nieostrożny kontakt z nią może skończyć się cierpieniem i płaczem. Zwłaszcza jeżeli woda dostanie się do oczu.

Warto dla komfortu swojego i towarzyszy pamiętać o kilku zasadach;
Morze Martwe – musisz tego spróbować

Nad Morzem Martwym byliśmy w drugiej połowie stycznia. Pogoda była całkiem przyjemna, ale nie na tyle, aby biegać w stroju kąpielowym. Kiedy jednak stanęłam na plaży, patrząc na to piękne morze, pomyślałam, że nie mogę odmówić sobie wejścia do wody. Pamiętałam efekt unoszenia się z mojej wcześniejszej kąpieli w Morzy Martwym (to było jakoś w 2009 roku). Wrażenie było niezapomniane. I teraz, mimo że woda miała jakieś 18 stopni (powietrze niewiele więcej), słońce jak na złość zaszło za chmury i wiał chłodny wiatr, weszłam do tej wody i zrobiłam to, co w Morzu Martwym się robi — położyłam się. Woda jest tak słona, że wypiera ciało na powierzchnie. Niestety utrudnia to jakiekolwiek pływanie ale spokojnie można poczytać gazetę. Wrażenie jest niesamowite i naprawdę każdemu polecam tego spróbować.

Masada czyli twierdza z widokiem na Morze Martwe

Masada jest miejscem wyjątkowym dla Żydów. Jest symbolem odwagi i poświęcenia. Twierdza została wybudowana na płaskowyżu, który wznosi się 400 m nad poziomem Morza Martwego. Wybudował ją Herod Wielki w 43 r. p.n.e., obawiając się buntu swoich poddanych (jak wiadomo z Pisma Świętego, bał się on też nowo narodzonych chłopców). W 66 roku n.e. Masada przeszła w ręce żydowskich rebeliantów. W końcu została ostatnim punktem niezdobytym przez rzymian. Masadę oblegało 15 tys. żołnierzy, podczas gdy w twierdzy znajdował się tysiąc osób (w tym kobiety i dzieci). Rzymianie nie widząc innego sposobu, rozpoczęli (przy pomocy niewolników) usypywanie rampy, po której dostali się pod same mury.

Kiedy rzymianie zdobyli twierdzę, w środku nie zastali ani jednej osoby. Wszyscy powstańcy odebrali sobie życie. Na początku każdy z żołnierzy zabił swoją rodzinę. Później wylosowano dziesięciu, którzy odebrali życie innym, a na końcu jednego z tych dziesięciu, który zabił towarzyszy i na końcu odebrał sobie życie. Aby rzymianie nie sądzili, że decyzja ta została wywołana głodem, powstańcy pozostawili pełne jedzenia i picia spichlerze. Dzisiaj na terenie Masady składają przysięgę młodzi żołnierze, wypowiadając słowa:

„Masada nigdy już się nie podda”

Dzisiaj na wzgórze, na którym znajduje się Masada prowadzą dwie drogi. Można się tam dostać od strony Morza Martwego kolejką linową lub szlakiem pieszym zwanym ścieżką węża. Z Ein Bokek dzieli to miejsce 17 kilometrów. Łagodniejsze wejście prowadzi od strony zachodniej, gdzie znajduje się usypana przez rzymian rampa. Aby dojechać z tej strony, trzeba pokonać około 50 kilometrów krętej i malowniczej drogi przez pustynie (przez miejscowość Arad). Kiedy wybierze się dojazd z tej strony, należy pamiętać, że nie da się później zjechać nad Morze Martwe inną drogą niż przez Arad.

Kompleks archeologiczny czynny jest codziennie od 8:00 do 16:00 lub do 17:00 (od marca do września). Na górze można zobaczyć pozostałości pałaców Heroda, łaźni, synagogi czy cysterny na wodę. Wstęp do Masady kosztuje 29 NIS, z przejazdem kolejką w dwie strony – 76 NIS lub 57 NIS z wjazdem na górę. Podobno zwiedzanie zajmuje jakieś 3 godziny, piszę „podobno”, bo na nie udało się dotrzeć do samej twierdzy.

Masada – podejście numer dwa 🙂

Kiedy podjechaliśmy pod Masadę od strony Morza Martwego podjęliśmy decyzję, że trzeba wykorzystać dobrą pogodę i najpierw skoczyć na plażę do Ein Bokek. Zdecydowaliśmy, że zaraz po kąpieli podjedziemy do Masady od strony rzymskiej rampy. Ruszyliśmy więc do Ein Bokek, kąpiel wcale nie trwała tak krótko, jak zaplanowaliśmy, ale zaraz potem ruszyliśmy w stronę miejscowości Arad. Trasa jest niesamowita, pustynne widoki zapierają dech w piersiach. Tyle, że zajęła nam ponad godzinę.

A kulminacja tej wycieczki wyglądała tak:

Później szybka kalkulacja: jeżeli wejdziemy do twierdzy to nie zdążymy na zachód słońca nad Maktesz Ramon (do Mitzpe Ramon prawie dwie godziny drogi). W demokratycznym głosowaniu wygrała opcja jazdy dalej. Nie zobaczyliśmy wschodu słońca z Masady, więc uznaliśmy, że przynajmniej musimy zobaczyć jego zachód nad Maktesz Ramon. I tym sposobem stanęłam drugi raz u stóp Masady i drugi raz jej nie zdobyłam. Jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Wiem, że szybko tam wrócę.

Maktesz Ramon

Bezapelacyjne najpiękniejsze miejsce, jakie zobaczyliśmy w tym dniu i jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam na ziemi. Pustynia Negew stanowi 60% powierzchni Izraela i właśnie w sercu tej pustyni znajduje się Maktesz Ramon. Czym jest Maktesz? Nie jest to krater wulkaniczny ani efekt uderzenia meteorytu, choć może tak wyglądać i potocznie określa się go słowem „krater”. Nie jest to też kanion. Maktesz to po prostu Maktesz – forma geologiczna będąca rodzajem krateru kresowego. Ma 40 kilometrów długości i od 2 do 10 kilometrów szerokości. Jego głębokość sięga 500 metrów głębokości.

Na północnym skraju Maktesz znajduje się miasteczko: Mitzpe Ramon. I to właśnie do niego się skierowaliśmy. Dwie godziny drogi przez pustynie wcale nie było monotonne (no, chyba że dla kierowcy). Co chwilę mijaliśmy znak: uwaga na wielbłądy. Pustynia Negew zachwyca nawet z okien samochodów. Mknęliśmy w stronę Maktesz, aby zdążyć złapać, choć ostatnie promienie słońca.

Widok z garbu wielbłąda…

Mitzpe Ramon znajduje się punkt widokowy o nazwie Camel Hill (Wzgórze Wielbłąda). Patrząc na zdjęcie powyżej, staje się oczywiste skąd wzięła się ta nazwa. Pod samo wzgórze można podjechać samochodem, znajduje się tam bezpłatny parking. Wstęp do Maktesz również nic nas nie kosztuje, zwiedzanie krateru jest darmowe. Ten przepiękny widok wyłania się nagle i trochę zaskakuje. Jest tak niesamowity, że aż zapiera dech w piersiach. Moment, w którym staje się na krawędzi urwiska, jest tak zachwycający, że trudno objąć rozumem ogrom i piękno tego miejsca. To trochę tak jak stanąć na końcu świata. Nie będę Wam już nic więcej pisała. Zobaczcie jak wygląda Maktesz Ramon i wpiszcie go na listę miejsc do zobaczenia.

Wszystkie zdjęcia jakie zrobiliśmy nad Maktesz Ramon są wykonane z okolicy Camel Hill. Niestety brakło nam dnia aby pojechać choć w jedno, dodatkowe miejsce nad kraterem. Dookoła Maktesz Ramon znajduje się spora ilość punktów widokowych i tras spacerowych. Można też zejść na dno krateru. Podobno w punkcie informacyjnym w Mitzpe Ramon można dostać świetne mapki, które na pewno ułatwią odkrywanie tego miejsca.

A na koniec kilka zdjęć o tym jak robimy zdjęcia 😀

I jeszcze na koniec:

Kiedy zobaczyliśmy już jeden z piękniejszych zachodów słońca nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Jerozolimy. Droga powrotna to odcinek prawie 200 kilometrów. A na następny dzień czekała na nas Jerozolima i poranne zwiedzanie Bazyliki Grobu Świętego.  

Bazylika Grobu Świętego w Jerozolimie.

Wybudowana na domniemanych miejscach ukrzyżowania, złożenia do grobu i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Bazylika Grobu Świętego została postawiona na miejscu bodaj największego cudu, jaki kiedykolwiek zdarzył się na świecie i w ten oto sposób stała się najważniejszą świątynią całego Chrześcijaństwa. Zbudowana przez Konstantyna Wielkiego przez wieki była burzona, odbudowywana, przebudowywana, a jakby tego było mało, trawiły ją też pożary i niszczyły trzęsienia ziemi. To, co dziś możemy zobaczyć to ogromna, chaotyczna budowla pełna ciemnych zakamarków, ołtarzy i kaplic różnych wyznań, w której centrum znajduje się to, co dla chrześcijan najważniejsze — miejsce zmartwychwstania.

A sama bazylika Grobu Świętego jest miejscem pielgrzymek wiernych z całego świata. Każdy, kto przybywa do Ziemi Świętej, swoje kroki kieruje do tego miejsca. Kiedy lata temu moi rodzice wrócili z Izraela, mama powiedziała mi: Jerozolimę każdy powinien zobaczyć na własne oczy, każdy powinien przejść się Drogą Krzyżową i wejść do bazyliki. Wtedy człowiek dopiero otwiera oczy i widzi, jak to wszystko mogło wyglądać naprawdę.

Bazylika Grobu Świętego, כנסיית הקבר, Kenesijat ha-Kewer, Sanctum Sepulchrum, Ναός της Αναστάσεως, Naos tes Anastaseos, كنيسة القيامة, Kanisat al-Kijama, Święte Zmartwychwstanie, Սուրբ Հարություն, Surp Harutiun…

 

To tylko część nazw, którymi określa się to miejsce. Historia bazyliki jest długa i skomplikowana, ale wiedza o tym, co z budowlą działo się przez wieki, ogromnie ułatwia jej zwiedzanie. Z własnego doświadczenia wiem, że można do tematu podejść z dużą swobodą i owszem zobaczy się to, co najważniejsze, ale wyjdzie się ze świątyni z setką pytań w stylu: dlaczego ten kościół jest taki dziwny? Czemu nie przypomina naszych katedr? Dlaczego tylu tam innych księży? Jak to pochowali Jezusa tak blisko od miejsca stracenia? Dlaczego to wszystko takie zaniedbane? To dało się zejść gdzieś niżej? I tym podobne… Dlatego właśnie postanowiłam przybliżyć kontekst historyczny bazyliki Grobu Świętego. Kto woli czytać o jej zwiedzaniu, spokojnie może przewinąć na drugą część tekstu.

Historia bazyliki Grobu Świętego…

Zanim Chrystus zmarł na krzyżu, żydzi wierzyli, że w tym miejscu został pochowany pierwszy człowiek — Adam. To właśnie tutaj, poza murami Golgoty miało znajdować się miejsce, w którym pochowano jego czaszkę. Stąd też nazwa — Golgota, oznacza ona właśnie „miejsce czaszki” (z języka łacińskiego — Kalwaria). Tak naprawdę miejsce pochowania czaszki Adama nie jest znane, pamięć o nim zaginęła jeszcze przed narodzeniem Chrystusa.

Powszechnie uważa się, że miejsce męki Chrystusa było górą, faktycznie Golgota była wapienną skałą o wysokości jakiś 10 metrów, która powstała na terenie dawnego kamieniołomu. W jej pobliżu znajdował się ogród z wapiennymi skałami, który był wykorzystywany przez Żydów jako miejsce pochówku, ot taki współczesny cmentarz.

W czasach Chrystusa cały kamieniołom i Golgota znajdowały się poza murami Jerozolimy i były wykorzystywane przez Rzymian jako miejsce straceń. Może warto tu wspomnieć, że od 63 roku p.n.e. cała Judea (w tym też Jerozolima) znalazła się pod ich rządami, a na tronie zasiedli władcy z dynastii Herodów. Na tym terenie zaczęło też obowiązywać prawo rzymskie, zgodnie z którym ciała osób, które zostały skazane i ukrzyżowane, nie były grzebane. Zwłoki przestępców miały być pokarmem dla sępów.

Czasy Rzymian…

Ponieważ dla żydów sprawa pochówku była bardzo ważna (nawet w przypadku osób skazanych), Rzymianie nie chcąc zaostrzać konfliktu, zgadzali się na wydawanie ciał po egzekucjach. Pochówek był wykonywany zgodnie z żydowską tradycją, a ciała najczęściej chowano w skalnych grobach, które znajdowały się obok Golgoty. To właśnie te dwa punkty — Golgota i skalny grób, w którym złożono ciało Chrystusa, są najważniejszymi punktami bazyliki i znalazły się w jej obrębie.

Jakieś dziesięć lat po śmierci Chrystusa, Golgota i okoliczny cmentarz zostały włączone w obręb miasta, tym samym zaprzestano tam pochówku. W miejscu śmierci i zmartwychwstania Jezusa gromadzili się pierwsi chrześcijanie, to oni kultywowali pamięć o tym, gdzie miały miejsce te wydarzenia.

Jakieś sto lat później Cesarz Hadrian kazał zasypać kamieniołom a na jego miejscu zbudować świątynię kapitolińską i świątynię Wenery. Mury obecnej bazyliki zawierają elementy tych rzymskich budowli. Pamięć o miejscu męki i zmartwychwstania Chrystusa mogła przetrwać już tylko w pamięci jerozolimskich chrześcijan.

Ratunek za czasów Konstantyna czyli odnalezienie miejsca śmierci i zmartwychwstania.

W 326 roku do Jerozolimy przybyła matka Cesarza Konstantyna Wielkiego (czczona później jako Święta Helena) i obrała sobie za cel odnalezienie miejsc ważnych dla historii chrześcijaństwa. Dzięki relacjom mieszkańców Jerozolimy szybko ustalono, gdzie znajdowała się Golgota i grób Chrystusa. Sama Helena osobiście kierowała pracami wykopaliskowymi, dzięki którym udało się odsłonić Golgotę, grób i odnaleźć trzy krzyże.

Matka Cesarza zarządziła, że w miejscu odnalezienia świętych miejsc trzeba wznieść bazylikę. Świątynia została zaprojektowana tak, aby w jej wnętrzach znalazły się wszystkie ważne punkty: grób, skała Golgoty i miejsce znalezienia krzyży. Budowę rozpoczęto w 326 r. Ponieważ nie istniały jeszcze zasady budowania świątyń chrześcijańskich (sztuka wczesnochrześcijańska rozpoczyna się od około 313 r.n.e.), to pierwsza bryła bazyliki czerpała wiele z pogańskich budowli antycznych.

Budowa bazyliki.

Całe sanktuarium zbudowane było na planie prostokąta. Główna bazylika składała się z trzech części: pierwsza otaczała Golgotę i upamiętniała mękę Chrystusa, była to pięcionawowa bazylika, do której wchodziło się z głównej ulicy Jerozolimy przez atrium (dziedziniec otoczony kolumnami). Druga część kościoła obejmowała miejsce znalezienia krzyży, a trzecia punkt, w którym znajdował się grób Jezusa. Ta część przybrała kształt monumentalnej rotundy. W 335 roku bazylika Grobu Świętego, mimo nie zakończonych prac, została poświęcona.

Czas Muzułmanów

W 614 roku, kiedy Jerozolima trafiła pod panowanie Persów, bazylika Grobu Świętego została spalona i zburzona. Udało się ją odbudować w 630 roku. Osiem lat później władzę w Jerozolimie przejęli muzułmanie, którzy zagwarantowali bazylice bezpieczeństwo na kilka kolejnych wieków. Dopiero w 966 roku, na skutek konfliktu bizantyjsko-arabskiego, w odwecie wojska arabskie spaliły bazylikę.

Od XI wieku Jerozolima wchodziła w skład kalifatu Fatymidów — dynastii panującej w północnej Afryce. W 1009 roku na rozkaz kalifa Al-Hakim, którego nazywano „szalonym fatymidą” ponownie zniszczono bazylikę i znajdujące się w niej święte miejsca. Według relacji ówczesnych ocalała tylko część grobu i płyta, na której spoczywało ciało Jezusa. Chrześcijanom zakazano wstępu w obręb ruin. Sytuacja taka trwała do 1030 roku, kiedy to pozwolono im wreszcie rozpocząć odbudowę świątyni. Prace szły wolno, gdyż całe koszty remontu ponosili wyznawcy Chrystusa. To, co udało im się naprawić, zniszczyło trzęsienie ziemi i całą odbudowę należało zaczynać od nowa.

Czasy Krzyżowców

W Europie XI wieku przypomniano sobie, że Ziemia Święta leży w rękach niewiernych i postanowiono ten fakt zmienić. Świat chrześcijański nie mógł już patrzeć na to, jak innowiercy burzą święte miejsca i wywożą z Jerozolimy relikwie. A, że w średniowiecznej Europie sporo było rycerstwa, które nie posiadało ziemi ani też sensu życia, kiedy jeszcze Papież obiecał, że każdy, kto ruszy na krucjatę, ma zapewnione miejsce w niebie, chętnych znalazło się bardzo wielu. Ile w krucjatach było powodów czysto religijnych, a ile politycznych czy ekonomicznych to temat na całkiem osobny wpis.

W każdym razie, w 1099 roku w bazylice Grobu Świętego zabrzmiało „Te Deum” odśpiewane przez Krzyżowców po tym, jak zdobyli Jerozolimę. Szybko przystąpili oni do naprawy i rozbudowy świątyni, wprowadzili też trochę zmian i ulepszeń (w tym włączyli kaplicę Golgoty do głównej świątyni). Jak wiadomo, z Jerozolimy szybko przegonili Krzyżowców Muzułmanie, potem znowu walkę o Jerozolimę wygrali Krzyżowcy, później znowu byli Muzułmanie. Kiedy panowanie objęli Mamelucy (także wyznawcy Allaha), przeprosili za zniszczenie świątyni i pozwolili chrześcijanom swobodnie odwiedzać święte miejsca. By jednak nie wyróżniać żadnego z kościołów chrześcijańskich, klucze do bazyliki Grobu Świętego otrzymali… muzułmanie.

I znowu czasy muzułmanów…

To właśnie od tego momentu w bazylice Grobu Świętego istnieją jasno określone i niezmienne zasady dotyczące użytkowania jej poszczególnych części. Aby uspokoić waśnie, podzielono poszczególne kaplice pomiędzy różne odłamy chrześcijaństwa (Kościół katolicki w bazylice reprezentują franciszkanie). Od XVI wieku, kiedy Jerozolimą zaczęli władać Turcy Osmański, nastał czas, gdy nabożeństwa w świętych miejscach mogli odprawiać tylko prawosławni i to oni zdobywali coraz to większą władze religijną nad chrześcijańską Jerozolimą.

Spory między różnymi odłamami chrześcijaństwa trwały nieprzerwanie, w ich tle bazylika Grobu Świętego niszczała i popadała w ruinę. W wirze kłótni nikt nie zaprzątał sobie głowy dbaniem o świątynie, a jej stan pogarszały trzęsienia ziemi i pożary. W Jerozolimie coraz większe znaczenie mieli grekokatolicy, a to niespecjalnie podobało się Europie. Nawet Napoleon naciskał na osmańskiego sułtana, próbując na nim wymusić, aby oddał miejsca święte pod kuratelę franciszkanów.

Od XIX wieku dyskusje o tym, który odłam chrześcijaństwa ma rządzić w bazylice Grobu Świętego, stały się wręcz sporem politycznym, który zakończył się wybuchem… Wojny Krymskiej. Później nadeszły kolejne zniszczenia świątyni. W narastających konfliktach zbrojnych nikt nie zwracał uwagi na to w jakim stanie znajduje się świątynia.

Status Quo

Od połowy XIX wieku relacje między różnymi odłamami chrześcijaństwa normuje tak zwany Status Quo. Wprowadzili go sułtani osmańscy i tyczy się nie tylko bazyliki Grobu Świętego, ale też bazyliki Bożego Narodzenia w Betlejem oraz Grobu Marii Panny w Jerozolimie. Zasady dotyczą praw własności, przestrzeni wewnątrz świątyń oraz czasów i zakresów sprawowania liturgii. I tak siedziby w najważniejszym kościele katolickim mają przedstawiciele Kościoła katolickiego (franciszkanie), prawosławnego patriarchatu Jerozolimy (przede wszystkim Grekokatolicy) oraz Apostolskiego Kościoła Ormiańskiego. Duchowni tych wyznań pełnią na zmianę funkcje liturgiczne.

Żeby tego było mało, w bazylice Grobu Świętego w święta liturgie mogą także odprawiać duchowni Syryjskiego Kościoła OrtodoksyjnegoEtiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego. A prawo do użytkowania części pomieszczeń ma też Koptyjski Kościół Ortodoksyjny. Wszystko byłoby dobrze, gdyby duchowni tych wspólnot mogli się porozumieć, niestety od wieków nie ma zgody na to, jak dbać o bazylikę i jak ją remontować. Waśnie i kłótnie całkowicie odwracały uwagę duchownych od fatalnego stanu budowli i panującego w niej chaosu.

XX wiek…

XX wiek, a zwłaszcza jego druga połowa to czas, w którym przedstawiciele różnych odłamów chrześcijaństwa starają się wypracować porozumienie, które pozwoli przeprowadzić prace remontowe i uchronić budynek przed dalszym niszczeniem. Dzięki temu udało się wyremontować m.in. kopułę rotundy czy edykuł, który groził zawaleniu. Zwiedzając świątynie, trudno jest jednak zaobserwować te pozytywne zmiany. Bazylika Grobu Świętego miejscami bardziej przypomina składzik na miotły niż najważniejszy kościół Chrześcijaństwa, ale fakt, że miejscami jest niczym plac budowy, daje cień nadziei, że w przyszłości będzie tylko lepiej.

 

Zanim wejdziesz do bazyliki Grobu Świętego

Na co się nastawić, zanim rozpocznie się zwiedzanie? Na coś, do czego nie jesteśmy przyzwyczajeni, na miejsce, które jest świętością, bo od dziecka mówiono nam, że to miejsce największego cudu, jaki widziała ziemia. Znamy to z Pisma Świętego, obrazków, jakie otrzymywaliśmy na lekcjach religii, szopek, które stawały co roku w każdym kościele, obrazów i filmów. Wyobrażenie o Golgocie i grobie Jezusa towarzyszy nam od najmłodszych lat i bardzo, ale to bardzo mocno odcisnęło nam w głowie, jak to wszystko powinno wyglądać.

Nauczono nas też, że miejsca święte są wspaniałe, monumentalne i tonące w przepychu. Wystarczy pomyśleć o Wawelu, Częstochowie albo o Watykanie — to piękne, eleganckie i budzące respekt miejsca. Panuje w nich cisza, skupienie i powaga. Nauczono nas, że wchodząc do każdej świątyni, należy zachować szacunek do tego miejsca. W kościołach katolickich trzeba uklęknąć, w synagogach mieć zakrytą głowę, w meczetach odpowiedni dla kobiet strój. Tutaj spodziewamy się czegoś podobnego, a trafiamy do świątyni, w której nawet nie umiemy zlokalizować głównego ołtarza. Jadąc do Jerozolimy, mamy nadzieję ujrzeć taki właśnie Grób Jezusa – najwspanialszą świątynię chrześcijaństwa. W rzeczywistości stajemy w kościele, który stanowi zlepek chaotycznych kaplic, nieuporządkowany miszmasz religijny i kulturowy i w którym naprawdę można się zgubić. Jeżeli jednak porzuci się swoje wyobrażenia można stanąć w jednej z najbardziej fascynujących świątyń świata — bazylice Grobu Świętego.

Początek zwiedzania
Dziedziniec

Zanim rozpoczniemy zwiedzanie, musimy dostać się na dziedziniec bazyliki Grobu Świętego, to jedyna droga, aby wejść do środka świątyni. Klucząc po okolicznych uliczkach, wchodzimy na plac trochę z zaskoczenia. Nic nie zapowiada, że to już za moment staniemy przed tym najważniejszym kościołem chrześcijaństwa. Na plac bazyliki można dojść z dwóch stron: schodkami w dół od uliczki Christian Quarter Road lub niewielką bramą od strony ulicy Souk el-Dabbagha. Dziedziniec nie jest wielki, z trzech stron zamykają go kaplice i budynki świątynne. Stojąc przodem do wejścia prowadzącego do świątyni, po lewej stronie widać trzy kaplice zbudowane w XI wieku. Są to Kaplica św. Jakuba Mniejszego, św. Janakaplica Czterdziestu Męczenników. Nad nimi widać niewielką dzwonnicę. Kiedyś była wyższa, ale z uwagi na jej kiepski stan, zamiast remontować, postanowiono ją… rozebrać.

W narożniku, po prawej stronie od wejścia znajduje się Kaplica Franków. Przylega ona do muru bazyliki, prowadzą do niej mocno zniszczone schody. Wybudowali ją Krzyżowcy i służyła im jako zewnętrzne wejście na Golgotę. Po upadku Jerozolimy wejście zamurowano, a przedsionek zamieniono na kaplicę. Jest to teraz X stacja drogi krzyżowej. U podnóża schodów pochowany jest Filip d’Aubigny, angielski krzyżowiec. Dalej, po prawej stronie kryje się koptyjska kaplica św. Michała, ormiańska kaplica św. Janagrecki klasztor św. Abrahama, który przykryty jest kopułą.

Drabina

Stojąc na dziedzińcu bazyliki Grobu Świętego, należy odszukać wzrokiem drewnianą drabinę, która znajduje się na gzymsie, pod oknem po prawej stronie (nad wejściem głównym do bazyliki). Nikt nie wie kto i kiedy ją tam postawił. Mógł to być jakiś robotnik lub osoba, która myła okna. Jest też wersja, która mówi, że przy pomocy tej drabiny dostarczano jedzenia dla Ormiańskich mnichów zamkniętych w bazylice przez Turków. Jedno jest pewne: drabina stoi tam już przynajmniej od 1819 roku, czyli prawie 200 lat. Jest chyba najbardziej wymownym symbolem braku porozumienia wśród gospodarzy. Kiedy został ustanowiony Status Quo, w jego zasady wpisano, że drabina ma pozostać na swoim miejscu. Kiedy więc jej stan był tak opłakany, że prawie się rozsypała, Ormianie (to oni odpowiedzialni są za ten fragment bazyliki) wymienili ją na nową.

Wejście do bazyliki Grobu Świętego

Do bazyliki Grobu Świętego prowadzi jedno wejście, znajduje się ono od strony południowej nawy bocznej. Prowadzi do niego droga przez dziedziniec świątyni. Pochodzi ono z początku XII wieku. Drugie wejście, które znajdowało się obok i prowadziło bezpośrednio na Golgotę, zostało zamurowane w tym samym czasie co to, które prowadziło przez Kaplicę Franków.

Zgodnie z ustaloną wieki temu zasadą (a dokładniej w XIII wieku), klucze do bazyliki Grobu Świętego posiadają dwie rodziny muzułmańskie i to one mają prawo otwierać i zamykać drzwi świątyni. Sam klucznik mieszka poza bazyliką. Otwieranie i zamykanie wejścia to ściśle określona ceremonia. Przy otwieraniu drzwi w środku świątyni musi być obecny zakrystian. Klucznik zawsze otwiera prawe skrzydło. Lewe skrzydło otwiera zakrystian (jednak to nie zawsze ma miejsce, czasami otwarta pozostaje tylko prawa część). Najuroczystsze otwarcie drzwi bazyliki ma miejsce w dni świąteczne. Klucznik przychodzi pod wejście i otwiera małe okienko w skrzydle drzwi, przez to okienko zakrystian podaje z wnętrza bazyliki drabinę. Klucznik opiera ją o drzwi i wchodzi po niej, aby dosięgnąć górnego skobla. Ta sama procedura obowiązuje przy zamykaniu bazyliki w dni świąteczne.

Bazylika Grobu Świętego otwierana jest codziennie o godz. 5:50. Pierwsza msza odprawiana jest o 6 rano. Godziny zamknięcia są różnie podawane, w niektórych źródłach znalazłam, że jest to godz. 19:00 w innych, że 20:00.

Kamień namaszczenia

Niezależnie od tego, jaki mamy plan zwiedzania, zawsze po przekroczeniu drzwi bazyliki Grobu Świętego trafimy na kamień namaszczenia. Znajduje się on na wprost wejścia i ma symbolizować miejsce, w którym położone zostało zdjęte z krzyża ciało Jezusa. To w tym miejscu zostało obmyte i zawinięte w całun. Kamień, nad którym klęczą turyści i pielgrzymi pochodzi z 1810 roku. Kamień, który leżał w tym miejscu wcześniej datowano na XII wiek. Mimo że miejsce jest symboliczne, tradycja głosi, że należy przy nim uklęknąć i ucałować kamienną płytę. Warto zwrócić uwagę na przepiękne lampy wiszące nad kamieniem i ogromną ścianę z mozaiką, która się za nim znajduje.

Golgota = Kalwaria

Zanim jednak zgodnie z przebiegiem wydarzeń z Wielkiego Piątku, staniemy w miejscu, w którym ciało Jezusa zawinięto w całun, musimy dostać się na Golgotę. Przekraczając próg bazyliki Grobu Świętego, zaraz po prawej stronie wzdłuż jej muru znajdują się wąskie i strome schody. Prowadzą one na górę, w miejsce, w którym znajdował się wierzchołek Golgoty. Przez lata próbowano dociec, jaką dokładnie wysokość miała skała, na której stanął krzyż. Trzeba sobie wyobrazić, że jej podnóże znajdowało się kilka metrów pod posadzką bazyliki, a wierzchołek gdzieś w okolicy, w której obecnie stoją kaplice. Golgota została całkowicie obudowana przez mury świątyni, lecz w kilku miejscach bazyliki można dostrzec wapienną skałę wzgórza.

Kiedy wdrapiemy się już na piętro bazyliki, znajdziemy się w miejscu, w którym znajdują się ostatnie stacje drogi krzyżowej: Kaplica Przybicia do Krzyża (Stacja XI), zaraz obok niej znajduje się Kaplica Ukrzyżowania (Stacja XII), a pomiędzy nimi Kaplica Matki Boskiej Boleściwej (Stacja XIII). Kaplicą Przybicia do Krzyża opiekują się franciszkanie. Zobaczymy tam renesansowy ołtarz wykonany we Florencji, a za nim przepiękną mozaikę. To właśnie w tym miejscu mieli stać rzymscy żołnierze, którzy przybili do krzyża Jezusa.

Kaplica Ukrzyżowania

Najważniejszym miejscem na Golgocie jest Kaplica Ukrzyżowania (stacja XII), jest to miejsce, w którym stał krzyż i w którym Jezus Chrystus dokonał swojego żywota. To najwyższy punkt całego wzniesienia. Ta część bazyliki znajduje się pod opieką Greków. Miejsce to zostało dokładnie oznaczone w czasach Konstantyna. Pod ołtarzem znajduje się srebrny krąg, w którym zatknięty był krzyż. Kiedy uklęknie się pod ołtarzem i wsunie dłoń do środka, pod palcami można poczuć wapienną skałę. Można ją też zobaczyć przez szklane gabloty otaczające ołtarz. Cała kaplica przystrojona jest licznymi lampami oliwnymi.

Pomiędzy tymi dwoma ołtarzami znajduje się mniejszy, który symbolizować ma stacje XIII — miejsce zdjęcia z krzyża. Ołtarz z drewnianym popiersiem Matki Boskiej pochodzącym z XVIII wieku upamiętnia cierpienie Maryi.

 

Po zobaczeniu tej części bazyliki należy zejść na dół drugimi schodkami (na wprost Ołtarza Ukrzyżowania) i wówczas znajdziemy się ponownie przy kamieniu namaszczenia. Stamtąd mamy dwie opcje: możemy iść w lewo, minąć kamień i udać się do rotundy (zgodnie ze stacjami drogi krzyżowej) lub skręcić w prawo w ambit i idąc przeciwnie do ruchu wskazówek zegara obejść kaplice znajdujące się wokół głównej części bazyliki tak, aby na końcu znaleźć się w rotundzie

Kaplica Adama

Schodząc z Golgoty, warto zajrzeć do kaplicy, która mieści się pod nią. Jest to Kaplica Adama. Zgodnie ze Starym Testamentem i tradycją żydowską pierwszy człowiek został pochowany właśnie w tym miejscu (a dokładnie jego czaszka). W kaplicy Adama można zobaczyć dolną część skały Golgoty. W absydzie widać pęknięcie w skale, zgodnie z wierzeniami, powstało ono w chwili, gdy Jezus zmarł, a ziemia się zatrzęsła. Kaplica ta jest pod opieką prawosławnych.

Rotunda

Stojąc w bazylice Grobu Świętego, tyłem do drzwi wejściowych, kiedy po prawej stronie ma się Golgotę, to po naszej lewej stronie (tak na godz. 11) znajduje się rotunda zwana Anastasis. Wchodząc do niej, przechodzi się przez przedsionek zwany Miejscem Opłakiwania. Rotunda zbudowana jest w stylu klasycznym. Kiedyś była większa, spowodowane to było zewnętrznym krużgankiem, który ją otaczał. Aktualnie został on przerobiony na zamknięte pomieszczenia. Kopuła pochodząca z XI wieku została odbudowana po pożarze w 1808 roku.

W centralnej części rotundy znajduje się Grób Jezusa, otacza go budowla zwana edykuł (Aedicula). Ten, który oglądamy, pochodzi z 1810 roku i jest świeżo wyremontowany (2017 r.). Aby wejść do wnętrza edykułu, należy ustawić się w kolejce, najczęściej sięga ona do kolumnady, czasami jednak zawija wokół grobowca. Posuwa się szybciej, kiedy turystów „pogania” duchowny pilnujący grobu. My odwiedziliśmy bazylikę koło godziny 8 rano i czekaliśmy w kolejce jakieś 30 minut.

Grób Jezusa Chrystusa

Wejście do edykułu otoczone jest lampami oliwnymi i lichtarzami. Nawet te są podzielone pomiędzy poszczególne wyznania i należą do Katolików, Greków i Ormian. Wnętrze pomieszczenia składa się z dwóch części, pierwsza z nich to niewielka Kaplica Anioła. Na środku ustawiony jest mały ołtarz prawosławnych Greków, który podobno wykonany jest z płyty kamiennej, którą był zasłonięty grób Jezusa. W Kaplicy Anioła znajduje się 15 lamp (po 5 należy do Greków i Łacińskich Katolików, 4 do Ormian i 1 do Koptów). Tutaj czeka się na wejście do serca bazyliki — Grobu Jezusa.

Aby znaleźć się w miejscu złożenia ciała Chrystusa, należy się pokłonić, wejście jest tak niskie, że próg przekracza się zgiętym w pół. Pomieszczenie ma około 2 metrów kwadratowych. Po prawej stronie, przez całą jego długość biegnie kamienna płyta, która osłania miejsce, w którym złożone było ciało Jezusa. Wewnątrz może jednocześnie znajdować się nie więcej niż cztery osoby. I to właśnie to, maleńkie, ciasne pomieszczenie jest najważniejszym miejscem w całym chrześcijańskim świecie.

Kiedyś wszystko to znajdowało się w wapiennym wzgórzu, które zostało zrównane z ziemią przez budowniczych Konstantyna po to, aby można było wyodrębnić grób Jezusa i obudować go świątynią. Pod leżącą płytą nadal znajduje się skała, która stanowiła część grobowca, w którym złożono ciało Chrystusa.

Niestety nie ma co liczyć na chwilę spokoju, modlitwy i zadumy. Średni czas przebywania w grobowcu to około minuty. Kiedy nad zwiedzającymi czuwa duchowny, to on dyktuje tempo zwiedzania i po krótkiej chwili każe opuścić grobowiec. Nie ma też co liczyć na zrobienie zdjęć, czujne oko strażnika wyłapuje każdą taką próbę.

Co jeszcze zobaczyć w Rotundzie
Katholikon

Wychodząc z edykułu mamy na wprost siebie Katholikon — dawny kościół Krzyżowców, zajmuje on centralną część bazyliki Grobu Świętego. Obecnie to grecka katedra prawosławna. Jedyne wejście do tej części kościoła prowadzi od strony rotundy. Niestety samego Katholikonu nie da się zwiedzić, wejście do niego jest odgrodzone. Na podłodze znajduje się mozaika z kielichem, wskazuje od centrum ówczesnego świata. Na sklepieniu i kopule zobaczymy piękne bizantyjskie mozaiki (niestety całkiem młode) z wizerunkiem Chrystusa Pantokratora. Patrząc na wprost, dojrzymy zdobiony ikonostas, który rozdziela dwie części greckiego kościoła.

Ołtarz Koptów, Kaplica Jakobicka i groby żydowskie.

Stojąc w kolejce do edykułu, można zauważyć małą kaplicę znajdującą się w jego tylnej części. Jest to niewielki ołtarz Koptów. Pochodzi ona z I połowy XVI wieku. Warto też zajrzeć do Kaplicy Jakobickiej należącej do kościoła Syryjczyków (zwana jest także Kaplicą Nikodema), do której wejście znajdziemy naprzeciwko ołtarza Koptów. Prowadzi do niej niepozorny przedsionek. Sama kaplica jest chyba najlepszym przykładem zaniedbania i braku remontu w bazylice. Wewnątrz niej stoi mały ołtarz, który pozbijany jest z desek. Patrząc na niego, ma się wrażenie, że lada chwila się rozsypie. Za to na ścianach wydrapane są ślady bytności „pielgrzymów” i „turystów”. Będąc w kaplicy Syryjczyków, warto zwrócić uwagę na znajdujące się tam groby żydowskie z I wieku p.n.e. i I wieku n.e.

 

Zajrzyj w inne kąty.

Wracając pod kamień namaszczenia, warto udać się na tył bazyliki. Trzeba kierować się na wprost przejściem pomiędzy Katholikonem a Kapicą Adama i znajdująca się nad nią Golgotą. Dojdziemy wtedy do długich schodów prowadzących w dół do Krypty św. Heleny. Prawą i lewą ścianę krypty tworzą mury dawnej bazyliki Konstantyna. Cała kaplica upamiętnia matkę Cesarza, dzięki której powstała bazylika Grobu Świętego. Ołtarz znajdujący się w krypcie poświęcony jest właśnie św. Helenie. Po lewej stronie znajduje się ołtarz poświęcony św. Dyzmie, łotrowi, który nawrócił się na krzyżu. To chyba najspokojniejsze miejsce w całej bazylice. Jeśli ktoś będzie chciał oddać się zadumie i modlitwie, to właśnie tutaj powinien skierować swoje kroki.

Schodząc kolejnymi schodami w dół (po prawej stronie krypty), dojdzie się do pozostałości danej rzymskiej cysterny. To właśnie w tym miejscu miały zostać znalezione trzy krzyże: jeden Chrystusa i dwa krzyże łotrów. Ponieważ nie było wiadomo, na którym krzyżu zmarł Jezus, każdym z nich dotknięto umierającą kobietę. Kiedy do jej ciała przyłożono trzeci krzyż, kobieta odzyskała siły. Uznano to za cud. Cesarzowa Helena kazała relikwie podzielić na trzy części: jedną dla Rzymu, drugą dla Konstantynopola, a trzecią dla Jerozolimy. Później każdy z fragmentów dzielono na mniejsze kawałki, potem na jeszcze mniejsze… aż z krzyża zostały same drzazgi. Dlatego też miejsce to nosi nazwę Kaplica Znalezienia Krzyża Świętego. Z lokalizacją tą nie zgadzają się jednak Koptowie, twierdząc, że wspomniana cysterna umieszczona jest pod ich kościołem. Będąc w kaplicy, można dostrzec na jej ścianach tysiące krzyży wyrytych przez pielgrzymów.

Kaplice w ambicie.

W ambicie (półokrągłe przejście znajdujące się za ołtarzem) bazyliki Grobu Świętego, obok schodów prowadzących do krypty św. Heleny znajdziemy jeszcze kilka małych kaplic. Idąc od strony kamienia namaszczenia, na prawo od schodów do krypty (patrząc w ich stronę) znajduje się Kaplica Wyszydzania zwana także Kaplicą Obelg lub Kaplicą Wyszydzania i Urągania. Należy do kościoła prawosławnego. Upamiętnia miejsce, w którym na głowę Jezusa założono cierniową koronę. Powszechnie wiadomo jest, że te wydarzenia miały miejsce w okolicy I stacji drogi krzyżowej.

Mijając schody do Krypty św. Heleny, dojdziemy do Ormiańskiej Kaplicy Rozdzielenia Szat. Zaraz za nią znajduje się Kaplica Longinusa. Upamiętnia ona rzymskiego żołnierza, który przebił włócznią bok Chrystusa, a zaraz później się nawrócił.

Na końcu absydy, po prawej stronie znajduje się miejsce, które nazywane jest Więzieniem Chrystusa. Opiekują się nią prawosławni. Kaplica ta jest częściowo wydrążona w skale. Miejsce to ma jednak tylko symboliczny wymiar.

Idąc dalej w stronę rotundy, pokonując aktualnie rozłożony tam plac budowy, dojdziemy do zakrystii i kaplicy franciszkanów, w której odprawiane są nabożeństwa. Warto zwrócić uwagę na znajdującą się w kaplicy (na wprost wejścia) rzeźbioną drogę krzyżową. Dochodząc do tego punktu znowu stajemy w rotundzie i w ten sposób, robiąc kółko obchodzimy całą bazylikę Grobu Świętego.

Plac budowy.

Kiedy zwiedzaliśmy bazylikę, zaskoczyło nas prowadzenie tam prac remontowych, tzn. nie sam fakt, że wykonywany jest remont (to niezmiernie radosna informacja), a raczej jego forma. Gdzieś na końcu absydy, w miejscu, w którym znajduje się wejście do ciemnicy, minęliśmy sterty cegieł, worków z betonem, betoniarek i siedzących pod ścianą budowlańców. Rozwieszone na kolumnach płachty czarnego brezentu dyndały swobodnie. Zero zabezpieczeń, taśmy, odgrodzenia tej części od reszty. Nagle w tym świętym miejscu, w którym człowiek szuka kawałka spokojnego miejsca, przenosimy się na plac budowy i patrzymy na stojącą na środku nawy betoniarkę.

Bazylika Grobu Świętego to miejsce ważnie nie tylko z religijnego, ale też z historycznego punktu widzenia. Nie trzeba być wierzącym, aby w tym miejscu odnaleźć niesamowite wrażenia, nie trzeba być historykiem, aby dostrzec w bazylice ogromne piętno wieków. Trzeba mieć tylko oczy szeroko otwarte i wyzbyć się swoich wyobrażeń, z którymi przyjeżdża się do Jerozolimy. Bazylika Grobu Świętego jest niesamowitym miejscem pełnym mistycznych zakamarków. Jest plątaniną kaplic i obrządków, miejscem, w którym stykają się różne odcienie jednej i tej samej religii. To właśnie w tym miejscu, prawie 2000 lat temu wszystko się zaczęło. To z tego miejsca wywodzi się cała kultura, na której chcąc nie chcąc opieramy swoje życie. Z pełną świadomością mogę powtórzyć Wam słowa mojej mamy: nie ważne, w co wierzysz, ale to miejsce trzeba zobaczyć na własne oczy przynajmniej raz w życiu. Dla mnie to był drugi raz i wiem, że nie ostatni.

 

A żeby ułatwić Wam zwiedzanie i wyobrażenie sobie gdzie co jest (choć i tak nie ma tu wszystkich kaplic) podrzucam znaleziony w Internecie rzut bazyliki. Może komuś się przyda. 

Wulkan Pacaya

 

Ameryka Środkowa słynie z wulkanów. No może jeszcze z Majów i Meksyku. Wulkan to wyższe wzniesienie wyróżniające się tym, że wydobywa się z niego ogień, lawa tudzież różnego rodzaju gazy. No i ma jeszcze krater, którego w tradycyjnych górach nie znajdziemy. My góry uwielbiamy, ale jak to z górami bywa – trzeba na nie wejść, a z tym jest już problem. Nie to, że jesteśmy leniwi, bo leniwe jest u nas tylko 50% ekipy. Ta sama część uważa, że góry równie dobrze ogląda się z dołu. No bo przecież będąc na szczycie widać z niego wszystko tylko nie górę. Okazało się, że z wulkanami jest jeden problem — chciałoby się zajrzeć do ich wnętrza. A z dołu już się tego zrobić nie da…

 

Kiedy planowaliśmy wyjazd do Gwatemali i Salwadoru, wiedzieliśmy już, że na pewno wulkany chcemy zobaczyć. I to zobaczyć je z bliska, namacalnie, spojrzeć do krateru, poczuć ciepło, zobaczyć lawę. Z tego, co policzyłam, w Gwatemali jest dwadzieścia dziewięć wulkanów (przynajmniej tak twierdzi Wikipedia). Ciągną się wzdłuż zachodniego wybrzeża kraju, tworząc tak zwany Pacyficzny Pierścień Ognia. Przez ostatnie 200 lat aktywność wulkaniczną wykazało dziewięć wulkanów w tym Wulkan Pacaya.

Na pierwszy ogień wybraliśmy Wulkan Pacaya. Uznaliśmy, że będzie to dobry wybór na rozgrzewkę. W końcu w maratonach nie biegamy, a dopiero kilka dni wcześniej wstaliśmy zza biurek. Do tego kilka dni w drodze dało nam już w kość. Wszędzie wszyscy pisali, że Pacaya to taki lekki spacerek, że w zasadzie to nawet nie jest pod górę i w ogóle można tam wejść bez żadnego przygotowania. No idealne miejsce dla nas.

Wulkan Pacaya – garść wiedzy niekoniecznie potrzebnej.

Pacaya jest wulkanem aktywnym. Podobno po raz pierwszy wybuchła jakieś 23000 lat temu, czyli bardzo dawno (zastanawia mnie, jak naukowcy określają ten czas). Od kiedy w Gwatemali panoszyli się Hiszpanie, Pacaya wybuchła jakieś 23 razy, zdobywając sobie miano jednego z bardziej aktywnych wulkanów Ameryki Środkowej. Od 1865 roku przez sto lat wulkan był spokojny. Jego ponowna aktywność zaczęła się sto lat później, czyli od 1965 roku i do dziś Pacaya nie daje o sobie zapomnieć. W latach 1998 i 2014 wybuchła zasypując popiołem miasto Gwatemalę i Antiguę. Największy wybuch z ostatniego czasu miał miejsce w 2010 roku, kiedy to wstrząsy i erupcja spowodowały wyrzucenie na wysokość 1500 merów kamieni i popiołu. Te oczywiście zasypały stolicę Gwatemali, co skończyło się ewakuacją okolicznych miejscowości.

Wulkan ma 2552 m n.p.m, czyli jest 49 metrów wyższy niż nasze Rysy. Znajduje się na terenie Parku Narodowego (Parque Nacional Volcan Pacaya y Laguna De Calderas), a dojście do niego nie należy do bardzo wymagających. Większy problem sprawia pył, po którym trudno się chodzi, ponieważ człowiek bardziej się ślizga niż stąpa. Na sam szczyt niestety dostać się nie można, Gwatemalczycy zabronili tego w chwili, w której Pacaya znowu stała się groźna. Da się jednak podejść pod samą górną część stożka, w miejsce, w którym jest już tylko zastygła lawa i pył wulkaniczny. Niestety obowiązuje zasada wchodzenia w grupach zorganizowanych. Podobno z uwagi na często powtarzające się napady na turystów. Śmiemy twierdzić, że to zwykły chwyt marketingowy, który obowiązuje na każdej gwatemalskiej atrakcji.

Rusz się na wulkan.

W czasie zwiedzania Antigua kupiliśmy w jednym z biur wycieczkę na Wulkan Pacaya. Nie robiliśmy specjalnego rozeznania, bo uznaliśmy, że przy tego typu atrakcji nie mamy jakiś specjalnych oczekiwań ani wymagań. Wycieczka kosztowała nas 10 $ za osobę. W tej cenie mieliśmy transport w dwie strony i przewodnika. Dodatkowo musieliśmy zapłacić za wstęp do parku, po 50 GTQ za osobę. Dostaliśmy bilecik i parę praktycznych informacji, czyli żeby zabrać coś do picia, kurtkę i czekać pod hotelem o 6 rano.

Czekaliśmy już przed szóstą, ale jak to w Gwatemali bywa, nasz busik się spóźnił. Na szczęście jedyne 15 minut. Zanim opuściliśmy miasto mieliśmy jeszcze postój na kawę. Sam dojazd pod wulkan trwał ponad godzinę, przejeżdżaliśmy przez wioski położone na wysokości około 2000 m n.p.m co niezmiernie nas cieszyło. Wiedzieliśmy, że im wyżej wyjedziemy, tym mniej będziemy musieli pokonać na nogach. Na miejsce dotarliśmy o godzinie 7:50. Wysiedliśmy z busów i od razu otoczyła nas gromadka dzieci, które zajmowały się wypożyczaniem kijków (koszt 25 Quetzali, ale można się targować). Kije wcale nie są takim głupim pomysłem, bo dzięki nim naprawdę łatwiej stąpa się po wulkanicznym pyle.

Tak więc wyposażeni w kije i plecak z napojami ruszyliśmy w górę. Startowaliśmy z wysokości 1870 m n.p.m. Ci bardziej leniwi mogli skorzystać z konnych taksówek (koszt to 100 Quetzali). Trasa ma jakieś 4 kilometry, nie jest stroma, prowadzi dość szeroką drogą z łagodnym podejściem i dość szybko okazuje się, że obfituje w przepiękne widoki. Niesamowita panorama na Gwatemalę i trzy wulkany (Agua, Acatenango i Fuego) była tak piękna, że aż zapierało dech w piersiach.

Wulkan Pacaya na wyciągnięcie ręki.

W pewnej chwili wyszliśmy z otoczonej drzewami ścieżki na teren niczym księżycowy krajobraz. Dookoła nas był tylko czarny wulkaniczny pył. Zerwał się też bardzo silny wiatr. No i zaczęliśmy się czuć jak na innej planecie. Obok nas wyłonił się niczym na wyciągnięcie ręki Wulkan Pacaya. Aż żal nas ogarnął, że nie możemy wdrapać się na samą górę. Niestety Wulkan był chyba obrażony, bo cały szczyt pokrywały gęste chmury. A nas otaczał coraz silniejszy zapach siarki.

Pod nogami pył zmieniał się w zastygłą lawę. Od małych kamyczków po wielkie głazy. Ogromna ilość wulkanicznych kamieni uświadamiała nam to z jak wielkim żywiołem mamy do czynienia. Co tu się musi dziać, kiedy dochodzi do erupcji? Jak wielką siłę musi mieć wulkan, że wyrzuca z siebie materiał, który zasypuje aż miasto Gwatemalę. Tam, gdzie wdarła się lawa nie widać ani kawałka roślinki, wszędzie tylko czarny kamień. Jesteśmy zafascynowani bliskością żywiołu. Nasz zachwyt zamienia się w uśmiech, kiedy dochodzimy do sklepiku z lawą. Tak, dokładnie tak, u stóp Wulkanu Pacaya znajduje się Lava Shop, w którym można kupić kawałki lawy. Ruch jednak jest niewielki, bo lawy jest dookoła pełno i wystarczy się tylko schylić, aby mieć jej pełne kieszenie.

Zjedz słynne pianki marshmallow.

To chyba najsłynniejsza atrakcja całej tej wyprawy na Wulkan Pacaya. Wszyscy o tym mówili i pisali więc i my, mimo że pianek nie lubimy to też byliśmy zainteresowani tym zjawiskiem kulinarnym. Kiedy już dotarliśmy na teren pokryty językiem zastygłej lawy, nasz przewodnik zabrał nas do miejsca, w którym znajdował się otwór w ziemi. Rozdał nam wszystkim po patyku i piance i zaprosił do przyrządzenia prostego posiłku wprost w czeluściach ziemi. Faktycznie z otworu wydobywało się ciepło, a wsadzone do środka pianki powoli się topiły. Myślę, że dla miłośników pianek jest to nie lada atrakcja. My niestety mamy inne upodobania kulinarne: Wojtek zdecydowanie wolałby kiełbasę, a ja pieczone jabłko.

O tym, że stąpamy po nie do końca zastygłej i wystudzonej lawie przekonywało nas nie tylko bijące od niej ciepło, ale też zapach i dym, jaki unosił się z otworów między kamieniami. Wystarczyło zbliżyć do kamieni rękę, aby poczuć, że wzrasta temperatura. Stawiając stopy trzeba było uważać, aby nie stopić podeszwy butów. W trakcie spaceru po języku lawy przewodnik położył mi na dłoni kilka kamieni i uwierzcie, że były tak gorące, że trudno je było utrzymać.

 

Pacaya w całej swojej okazałości.

Okazało się, że samoobsługowa restauracja z piankami nie była ostatnim etapem wycieczki ani też najwyższym punktem, na jaki mieliśmy się wdrapać. Kiedy ruszyliśmy dalej, przewodnik ostrzegł nas, że musimy podejść do góry dość stromym i śliskim podejściem. Jej jak tam wiało… Kiedy znaleźliśmy się na szczycie, okazało się, że jesteśmy niewiele niżej od szczytu wulkanu i to całkiem niedaleko od niego. Widok był przepiękny, z jednej strony niesamowity Wulkan Pacaya w całej swojej okazałości, z drugiej przepiękna panorama Gwatemali. Żal nam było tylko tego, że szczyt wulkanu nadal spowijały gęste chmury. Przez jedną krótką chwilę odsłoniły one Pacayę na tyle, że mogliśmy dostrzec jej wierzchołek. Cóż to było za wrażenie… Zachwyceni ruszyliśmy w dół, oglądając jeszcze po drodze panoramę Jeziora Amatitlan.

W dół oznaczało zsuwanie się stromym zboczem po bardzo drobnym pyle i malutkich kamieniach. Nogi zapadały się aż po same kostki. Nasz przewodnik zbiegł na dół niczym górska kozica. I wtedy zrozumiałam, dlaczego wchodził na górę w butach ponad kostki. Rada dla wszystkich — załóżcie wyższe skarpety, bo wulkaniczne kamienie są bardzo ostre. O godzinie 11 byliśmy już na dole. Znowu pojawiła się gromadka dzieciaków, która błyskawicznie odebrała nam swoje kije. Zdążyliśmy wytrzepać z butów kamienie i już siedzieliśmy w busie gnając krętymi drogami w stronę Antiguy.

Antigua – miasto u stóp wulkanów.

Antigua, dawna stolica Gwatemali, największe wrażenie robi nad ranem. Kiedy ulice są jeszcze puste, a szczyty wulkanów niezakryte chmurami. Łazimy z samego rana po brukowanych ulicach. Nikt nas nie zaczepia, nie proponuje zakupu pamiątek, nie zachwala swoich dań. Nie musimy omijać biegających boso dzieci ani przekupek siedzących pod ścianami budynków. Słońce zaczyna świecić coraz mocniej, a my zastanawiamy się gdzie zjeść śniadanie i znaleźć chlebek bananowy. Antigua zachwyca w kilka minut.

O tym jak znaleźliśmy się w Ameryce Środkowej i dojechaliśmy do Antiguy możecie przeczytać w poście: Salwador i Gwatemala, czyli pierwsze chwile w Ameryce Środkowej.

Antigua – miasto położone u stóp wulkanów…

Antigua to szachownica ulic. Są one zaprojektowane jak od linijki, dzielą się na aleje (avenidas), które biegną z północy na południe i ulice (calles) które łączą wschód z zachodem. Każda ulica jest numerowana i każda ma dwie połówki. W centrum miasta znajduje się Parque Central. Jeżeli zdarzy Ci się kiedyś zgubić na ulicach Antiguy, podnieś głowę do góry i znajdź sylwetkę wulkanu Aqua – tam jest południe. Po obu bokach ulic stoją niskie budynki, są kolorowe i mało urodziwe. Muszą być niskie dla bezpieczeństwa mieszkańców, przez wieki regularnie były niszczone przez trzęsienia ziemi.

Nie ma tu wrzeszczących szyldów i reklam, nie ma wylewającej się na ulice tandety. Jest 3 listopada, chwile po godzinie 8 rano. Miasto budzi się pomału do życia, na ulicę wyjeżdżają budki z owocami i sokami, kobiety z koszykami pełnymi pamiątek, otwierają się sklepy i restauracje. Siadamy na ławce w parku i patrzymy na mieszkańców. Mają ciemne twarze poorane zmarszczkami, wiemy, że większość z nich jest potomkami Majów, ale nawet oni sami nie lubią się do tego przyznawać.

Życie w cieniu żywiołów.

Patrzymy na ludzi, którzy od pokoleń żyją w mieście regularnie niszczonym przez trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów. Nad Antiguą góruje sylwetka jednego z nich – Agua (Wulkan Wody). Nazwa pochodzi od znajdującego się w jego szczycie jeziora. Dzieli nas od niego 10 kilometrów. O tym, czy faktycznie w jego kraterze jest jezioro, raczej się nie przekonamy. Na Agua nie prowadza się turystów. To jego wybuch w 1541 roku i zalanie ówczesnej stolicy lawą błotną spowodowało, że narodziła się Antigua. Na zachód od miasta widać dwa masywy kolejnych wulkanów: AcatenangoFuego (Wulkan Ognia). Ten ostatni jest cały czas aktywny i każdej nocy widać jak wypluwa w niebo czerwoną lawę.

Antigua – miasto pełne lokalnego kolorytu.

Chyba wszystkie kobiety w parku są ubrane w lokalne stroje. Kolorowe, wielowarstwowe spódnice zwane cortes i bluzki – huipil są tkane ręcznie. Widzimy nawet kilkulatki biegające w tradycyjnych strojach. Nie wiemy, czy panuje tu taki zwyczaj, czy jest to robione z myślą o turystach. Co chwile ktoś do nas podchodzi, proponując zakup pamiątek: breloczków, portfelików czy chust. Wszystko wykonane ręcznie z tkanin, które od setek lat pokrywają te same wzory Majów. Teraz żałujemy, że nie daliśmy się ponieść szałowi zakupów, bo już nigdzie później nie widzieliśmy takiej ilości fajnych pamiątek.

Kiedy tak siedzimy w cieniu drzew, podchodzi do nas kilkuletni chłopiec trzymający w ręce koszyk i pyta, czy coś kupimy. Grzecznie odpowiadamy, że nie. Ale on nie ma zamiaru odejść i wcale nie zniechęca się naszą odmową. Wie już, że jeśli nie da się zbyć, to na pewno coś zarobi. Dla tych ludzi te kilka Quetzali (Quetzal to waluta Gwatemali, 1 GTQ = 0,5 PLN), to być albo nie być lub bardziej: zjeść, albo nie zjeść. To, co zarabiają przy sprzedaży pamiątek, nierzadko pozwala utrzymać całe rodziny.

Nie zapomnij o pamiątkach…

Należy pamiętać o tym, że gwatemalskie pamiątki to prawdziwe rękodzieło. Trudna sytuacja finansowa mieszkańców często sprawia, że przepiękne rzeczy można tu kupić w cenie tak niskiej, że ledwo zwraca się to, co zostało zainwestowane w ich produkcje. W końcu Wojtek wybiera kolorową bransoletkę z muliny za kilka Quetzali. Chłopak się cieszy i odchodzi. Kiedy jednak widzi, że mam problem i nie wiem jak zawiązać na nadgarstku ciut za krótką bransoletkę, wraca i sam to robi. Po czym uśmiecha się szeroko i odchodzi, szukać kolejnych klientów podśpiewując pod nosem.

W parku i na ulicach widzimy też wielu mężczyzn z małymi, drewnianymi skrzynkami i stołeczkami. To pucybuci. Prawdziwy mieszkaniec Gwatemali nie może sobie pozwolić na brudne buty. Tylko mali chłopcy noszą sportowe obuwie. Adidasy i sandały (nie daj boże japonki) to buty dobre dla Gringo (Gringo to lekko obraźliwe określenie turysty). Prawdziwemu Gwatemalczykowi nie przystoi nosić sportowego obuwia.

Parque Central – serce Antiguy.

Parque Central to centrum miasta i lokalnej społeczności. Kiedyś nazywano go Plaza Major, było to w czasach kiedy Antigua powstawała, czyli gdzieś w 1541 roku. Wtedy też wytyczono tu pierwsze ulice. Wcześniej, od 1527 roku stolicą było Ciudad Vieja, ale po czternastu latach miasto zniszczyła erupcja wulkanu Agua, a ludność zaczęła przenosić się do Antigui. Szczyt świetności miasta przypadł na rok 1717, Antigua przeżywała wtedy rozkwit, była najważniejszym miastem Ameryki Środkowej, pełnym pięknych zabytków, kolonialnej architektury i ludzi.

Wszystko to skończyło się w 1773 roku, kiedy to miastem wstrząsnęły dwa silne trzęsienia ziemi, a wulkan Fuego dał o sobie znać. To największe nazwano „siedemdziesiątym siódmym trzęsieniem”. Ponieważ w tamtych czasach uważano katastrofy naturalne za karę boską, po pierwszym wstrząsie mieszkańcy ruszyli na procesje i gorliwie wyznawali swoje grzechy. Niestety nie przyniosło to rezultatów i kolejne trzęsienie zniszczyło miasto. Jego mieszkańcy wraz ze swoim dobytkiem zostali zmuszeni do opuszczenia Antiguy (wydano oficjalne polecenie przeniesienia się w bezpieczne miejsce). Zadecydowano o założeniu nowej stolicy w Ciudad Gwatemala, a Antigua pomału popadała w zapomnienie i ruinę. Pomimo nakazu opuszczenia miasta część ludzi wracała i próbowała tu żyć normalnie, odbudowywali zniszczone domy po to, tylko by przeżyć kolejne trzęsienie ziemi. I kolejne. Tak aż do roku 1976.

…i najlepszy punkt obserwacyjny 🙂

Siedzimy na ławce w parku i patrzymy na fontannę, przy której bawią się dzieci. Mali potomkowie Majów. Możemy tak siedzieć godzinami. Siedzimy tak też po zapadnięciu zmroku. Miejscowych jest równie dużo, jak w ciągu dnia. Tylko światła jest mniej, bo Antigua nie jest jakoś wybitnie oświetlona. Na ulicach pojawia się też więcej żebraków i chorych, wyciągają oni pomarszczone dłonie, prosząc o pieniądze. Niektórzy rozkładają prowizoryczne posłania i kładą się do spania pod murami Palacio de los Capitanes. Niby jest bezpiecznie, ale nie komfortowo. Dochodzimy do wniosku, że Parque Central najładniejszy jest z samego rana, kiedy pierwsze promienie słońca opierają się o bruk, a park i okoliczne budynki owiane są jeszcze resztką snu.

Każdy kto będzie kiedyś w Parque Central powinien poświęcić chwilę na to, aby obejrzeć wszystkie zakątki tego uroczego placu i parku. W czasach kolonialnych było to centrum władzy, religii i kultury. Były tu nie tylko urzędy, ale też plac targowy, miejsce, w którym odbywały się walki byków, wyścigi konne, parady wojska, publiczne chłosty, a nawet egzekucje. W 1704 roku ulice zaczęła pokrywać kostka brukowa, a w 1738 na środku parku stanęła fontanna. Fontanna, choć nie ta sama, nadal stoi w tym samym miejscu. A na obrzeżach placu mamy pozornie piękne budynki. Pozornie, bo z niektórych niewiele zostało. Ale to właśnie one świadczą o tym, jak dostojne było kiedyś to miasto.

Palacio de los Capitanes

Palacio de los Capitanes (Pałac Królewski tudzież Pałac Kapitanów) zajmuje całą południową stronę Parque Central. Nie da się nie zauważyć tego budynku. To typowy przykład architektury kolonialnej, z elegancka, dwupiętrową fasadą i 54 łukami. Jego budowę rozpoczęto w 1558 roku, a w 1678 dobudowano piętro. Budynek musiał być okazały, bo w tamtych czasach mieścił najważniejsze władze całej Ameryki Środkowej i to właśnie w tym budynku urzędowali gubernatorzy zarządzający Gwatemalą, Hondurasem, Salwadorem, Nikaraguą, Kostaryką oraz meksykańskim stanem Chiapas. Po trzęsieniu ziemi w 1773 roku, budynek został opuszczony i przeznaczony na magazyn. Zmieniło się to dopiero w roku 1939. Dzisiaj w Palacio de los Capitanes mieszczą się m.in. sale konferencyjne i muzeum. Wieczorem jego krużganki zmieniają się w noclegownie i przyciągają bezdomnych, którzy chronią się tam przed deszczem.

Palacio del Ayuntamiento

Po przeciwnej stronie Parque Central mieści się inny zabytkowy budynek: Palacio del Ayuntamiento (Pałac Rady Miejskiej). Mniejszy niż Palacio de los Capitanes, ale też dwukondygnacyjny i z równie pięknymi krużgankami. Uwagę przykuwają toskańskie kolumny z litego kamienia i wschodnia ściana, która pokryta jest rzeźbionym kamieniem (widok bardzo rzadki w Antigui). Patrząc na budynek, ma się wrażenie, że został zbudowany z dużych kamieni. W rzeczywistości jest to tylko rodzaj okładziny, która sprawia takie wrażenie. Budynek nadal mieści biura lokalnych urzędów.

Katedra San Jose

Najpiękniejszym i jednocześnie najsmutniejszym budynkiem przy Parque Central jest Katedra San Jose i jej ruiny. Pierwszy budowany w tym miejscu kościół powstawał z gruzów przywiezionych ze zniszczonej osady w Dolinie Almolonga. Dużo czytałam o tej świątyni ale jakoś do tej pory nie umiem uporządkować jej historii. Katedra powstawała na miejscu wcześniejszych budynków sakralnych, jej budowa była utrudniona przez trzęsienia ziemi. W końcu świątynia otrzymała status jednego z ważniejszych i piękniejszych kościołów kolonialnych Gwatemali. Później regularnie była niszczona (przez trzęsienia ziemi) i odbudowywana w różnym zakresie.

Tak naprawdę mowa tu o dwóch świątyniach… Od strony Parque Central, po kilku stopniach, przez przepiękną barokową fasadę z białego kamienia, wchodzi się do katedry. Schody zapełnione są ludźmi, kobiety w kolorowych strojach trzymają na głowach kosze z pamiątkami, dzieci chwytają się spódnic swoich mam, mężczyźni rozmawiają. W kościele odbywa się nabożeństwo, więc o zwiedzaniu nie ma mowy. Zaskakujące w tej świątyni jest to, że obecna nawa główna prowadzi w poprzek kościoła, więc wchodzimy trochę jak przez boczne wejście. Najprawdopodobniej jest to pierwsza od wejścia nawa poprzeczna dawnej bazyliki.

Ruiny katedry San Jose.

Aby jednak zobaczyć to, co najwspanialsze i poczuć ogrom tej świątyni, należy iść do wejścia bocznego, które znajduje się od jego południowej strony (5a Calle Oriente). Za wstęp płacimy po 16 GTQ (niecałe 8 zł). Zaraz za wejściem podchodzi do nas przewodnik i pyta, czy znamy hiszpański, bo chętnie opowiedziałby nam o losach Katedry. Niestety nie możemy skorzystać z jego pomocy i sami zaczynamy zwiedzać ruiny. To, co zostało z budynku, robi niesamowite wrażenie, ale też wywołuje ogromny smutek. Stajemy pomiędzy olbrzymimi kolumnami, które wyrastają wprost z trawy i unosimy głowy, patrząc na sklepienie z nieba. Kiedyś musiało to być przepiękne i imponujące miejsce, dzisiaj jest tylko wspomnieniem świetności Antiguy i przypomnieniem jak niszczącą moc mają żywioły.

Łuk Świętej Katarzyny

Chyba najbardziej charakterystyczne miejsce nie tylko dla miasta, ale też dla całej Gwatemali. Chyba każdy kojarzy przepiękne zdjęcia żółtego łuku łączącego dwie strony ulicy, z górującą za nim sylwetką wulkanu Agua. Marzyłam o tym, aby zrobić tam śliczne zdjęcia… jakie było nasze zaskoczenie, kiedy wjechaliśmy do miasta i zobaczyliśmy, że łuk jest zasłonięty rusztowaniami, a jego remont nie wygląda na taki, który ma się lada dzień skończyć. Łuk Świętej Katarzyny (Santa Catalina Arch) znajduje się na ulicy 5a Avenida Norte, powstał w XVII wieku, aby połączyć Klasztor Św. Katarzyny ze znajdującą się po drugiej stronie budynkiem.

W jednych źródłach znalazłam, że była tam szkoła, w innych, że klasztor należało powiększyć, bo mniszek było ponad sto i nie mieściły się w głównej części klasztoru. Być może obie te wersje są prawdziwe. Ponieważ zakonnice nie opuszczały murów konwentu, nad ulicą zbudowano przejście, aby uchronić je przed wychodzeniem na zewnątrz. Łuk celowo został tak zaprojektowany, aby przechodzące nim siostry nie były widziane z ulicy. Do dziś przetrwał tylko łuk, a w budynku klasztoru znajduje się Hotel Convento Santa Catalina Martir. Podobno wiszący na łuku zegar pochodzący z XVIII wieku musi być nakręcany co trzy dni.

Iglesia de La Merced

Kiedy staniemy pod łukiem, plecami do wulkanu, to na końcu ulicy widzimy żółty budynek, to kościół i klasztor La Merced, który szczyci się najbardziej misterną i imponującą fasadą w całej Gwatemali. Na żółtym tle widać drobno utkane niczym koronka, ornamenty z muszli i kwiatów. Wewnątrz świątynia jest skromna i całkowicie inna niż to, co zapowiada jej zewnętrzny wygląd. Jednak naprawdę pięknym miejscem są znajdujące się obok ruiny klasztor z dziedzińcem, na którym znajduje się największa w Ameryce Środkowej fontanna. O dziwo działająca. Aby zobaczyć klasztor i  krużganki trzeba wejść w bramę znajdującą się na lewo od głównego wejścia do świątyni. Wstęp to koszt 15 GTQ (ok. 7 zł). Będąc tam nie zapomnijcie wejść na piętro i zobaczyć widoku na wulkany (w godzinach porannych, później zasłaniają je chmury).

Iglesia de San Francisco El Grande

Kolejna, warta zobaczenia świątynia w Antigua to kościół San Francisco El Grande. Znajduje się on na południowym końcu ulicy 1a Avenida Sur. Jest to najstarszy działający w mieście kościół. W czasach swojej świetności był ogromnym centrum religijnym i kulturalnym. Mieściły się między innymi: szkoła, szpital, drukarnia czy sale muzyczne. Niestety tak jak i inne kościoły, ten także wielokrotnie był niszczony przez trzęsienia ziemi.

Na szczęście nadal możemy podziwiać przepiękną fasadę z oryginalnymi, kręconymi kolumnami. Ruiny tego klasztoru, porozrzucane po rozległych ogrodach należą do najbardziej imponujących w Antigua. My niestety dotarliśmy tutaj przed samym zachodem słońca i nie udało nam się zobaczyć klasztoru. Kościół San Francisco El Grande słynie też z grobu świętego Pedro de San Jose Bentancur, który ufundował w mieście szpital dla najbiedniejszych. Podobno dzięki temu świętemu dochodzi tu  licznych cudownych uzdrowień. W 1960 roku do świątyni powrócili jej założyciele – zakon franciszkanów i zajęli się jego odbudową.

Tanque La Union – pralnie miejskie.

Przed Convento Santa Clara (2 Avenida Sur) znajduje się niewielki skwer. Kiedy tu przychodzimy, jesteśmy jedynymi turystami. Siadamy na murku przed kościołem i obserwujemy mieszkańców. Na schodach, trawnikach, murkach i krawężnikach trwa handel, ożywione rozmowy i biesiadowanie. W pewnej chwili pojawia się policjant, kobiety szybko zwijają swoje prowizoryczne stoiska, a mężczyźni pakują swoje towary. Policjant powoli do każdego podchodzi i wymienia kilka zdań, nikomu nie wypisuje mandatów. Wszyscy spokojnie czekają, aż się oddali i z powrotem będą mogli rozłożyć swoje stoiska.

Na końcu skweru znajduje się budynek, a raczej konstrukcja składająca się z 22 łuków. To jakby zadaszone przejście z szeregiem murowanych koryt połączonych z większym zbiornikiem. To Tanque La Union – miejskie pralnie. Dawniej nie wszystkie domy miały dostęp do wody, więc w miejscach publicznych budowano tego typu pralnie. Ta, którą mamy okazje zobaczyć pochodzi z 1853 roku. Klasycystyczne łuki tworzą miejsce dla 22 komór, każda z nich ma specjalne miejsce na mydło i wnękę, w której piorąca może schować stopy tak, aby wygodniej się jej stało. Niedługo przekonamy się, że kobiety w Gwatemali piorą wszędzie: w jeziorach, rzekach, potokach, a czasami nawet w czymś, co my określamy mianem ścieku. Nigdy jednak nie spotykamy nikogo korzystającego z miejskich pralni i ani razu w czasie tej podroży nie trafiamy na pralnie, w których stałyby dostępne urządzenia piorące powszechnie zwane pralkami.

Cerro de la Cruz

Chyba każdy, kto wpisał w Internecie hasło: Antigua Gwatemala, zobaczył zdjęcie, na którym widać panoramę miasta z sylwetką wulkanu Agua i krzyżem. To widok ze wzgórza zwanego Cerro de la Cruz. Niewybaczalnym grzechem jest tu być i nie wdrapać się na to niewielkie wzniesienie. Z góry wspaniale widać szachownicę ulic, kolonialne budynki, Parque Central, kościoły i zabytki. Wulkan Agua jest na wyciągnięcie ręki, wystarczy obrócić się w prawo (i odrobinę wychylić), aby zobaczyć sylwetki wulkanów Fuego i Acatenango. Widok jest naprawdę nieziemski.

Wcześniej miejsce to było nazywane Cerro del Manchen. Krzyż, który stał się jego symbolem, został tu postawiony dopiero w 1930 roku. Na wzgórze prowadzi alejka ze stopniami, teren jest zadrzewiony, są też ławeczki. Rano mijaliśmy osoby z psami i biegaczy. Wieść głosi, że przejście przez park jest średnio bezpieczne i zdarzały się tu napady. Podobno teraz miejsce jest już pilnowane przez policję. Ani policji, ani złodziei nie spotkaliśmy.

Aby wejść na Cerro de la Cruz, należy kierować się na północ ulicą 1a Avenida Nte. Za zabudowaniami zaczyna się chodnik prowadzący w lewo, w stronę wzniesienia, nie da się go nie zauważyć. Samo wejście na wzgórze to kilka minut szybkim marszem. Nie ma żadnej opłaty za wstęp. Można też dojechać na górę taksówką lub tuk-tukiem. Jeżeli zależy nam na zobaczeniu wulkanu Agua w całej okazałości to bezpieczniej wybrać się tu w godzinach porannych. Po południu jego szczyt będzie skąpany w chmurach.

Spędzamy w Antigua tylko trzy dni, spacerujemy po uliczkach, siedzimy i patrzymy na ludzi. Miasto można zwiedzać bez mapy i bez celu. Znajdziecie wiele ciekawych miejsc, do których my nie trafiliśmy. A może Wy odkryliście jakieś fajne miejsce, którego my nie znaleźliśmy?

Rady nasze (niekonieczne przydatne)
a i jeszcze nie zapomnijcie…

 

A na koniec (jeżeli w ogóle ktoś dotrwał do tego momentu) dorzucam jeszcze kilka zdjęć w Antigui:
Salwador i Gwatemala czyli pierwsze chwile w Ameryce Środkowej.

 

Słów kilka o tym jak znaleźliśmy się w Ameryce Środkowej.

Jesteśmy jednymi z tych szczęśliwców, którzy w największej promocji roku (tudzież błędzie cenowym) stali się właścicielami biletów lotniczych na trasie Amsterdam — San Salwador. Bilety kosztowały nas jakieś 700 PLN za osobę, a, że nie widzieliśmy jeszcze Ameryki Środkowej, to żal było nie skorzystać. Po drodze udało nam się jeszcze zobaczyć stolice Holandii i Meksyku, ale o tym będzie w odrębnych postach. Teraz o tym, jak znaleźliśmy się w Salwadorze i ruszyliśmy w stronę Gwatemali

Salwador

Nasz samolot ląduje w Salwadorze na lotnisku Comalapa International Airport, 2 listopada o godzinie 12:20 lokalnego czasu. Jeszcze ubrani w długie rzeczy wchodzimy przez rękaw do wnętrza lotniska i ustawiamy się w kolejce do kontroli dokumentów.

Celnik patrzy na mnie spode łba, zabiera z moich rąk uzupełnioną kartę wjazdową (deklarację celną), przekartkowuje paszport i pyta gdzie będziemy spać? Pyta oczywiście po hiszpańsku. Próbuje mu wytłumaczyć, już po angielsku, że nie będziemy spać w Salwadorze, bo jeszcze tego samego dnia ruszamy do Gwatemali. Od razu ruszamy. Myślę, że może mu być smutno, że olewamy jego kraj i jedziemy do sąsiadów, więc tłumaczę, że jak już zwiedzimy Gwatemalę, to wrócimy zobaczyć Salwador. Nie jestem do końca pewna czy mnie rozumie.

W okienku obok na te same pytania odpowiada Wojtek. Słyszę, jak próbuje wytłumaczyć, że nie będziemy nocować w Salwadorze, bo jedziemy do… Belize. Chyba się nie dogadaliśmy. Dociera do mnie, że nie ma fizycznej możliwości dojechać bez noclegu do Belize, ale mam nadzieję, że celnik Wojtka tego nie wyłapie. W końcu pada słowo TRANZYT, obaj celnicy przybijają w naszych paszportach pieczątki z adnotacją: pobyt do 90 dni i pozwalają iść dalej. Oddają nam też uzupełnione przez nas karty wjazdowe, a my nie wiedząc, o co im chodzi, ruszamy przed siebie.

a co macie w plecakach?

Kiedy już udaje nam się pokonać całe lotnisko, przed samym wyjściem trafiamy na kolejną kontrolę. Uśmiechnięta dziewczyna oświadcza, że nie mówi po angielsku, zabiera nasze deklaracje celne  i zaczyna pytać (oczywiście po hiszpańsku), czy mamy narkotyki, jedzenie i coś, czego nie rozumiemy. Zaprzeczamy. Kątem oka widzę, jak obok odbywa się skrupulatna kontrola całej zawartości bagażu jakiegoś nieszczęśnika, polegająca na wyrzuceniu wszystkiego, co się w bagażu znajduje. Kilka metrów dalej, ktoś inny po zakończonej kontroli zaczyna upychać w plecaku wszystkie swoje rzeczy.

Nie podoba mi się ta procedura, tym bardziej że kurczy nam się czas do odjazdu autobusu do Gwatemali. W głowie mam myśl, że wszystko mam tak ładnie zapakowane i nie chcę mieć takiego bałaganu w rzeczach. Uśmiechnięta dziewczyna cały czas notuje i dopytuje o rzeczy, których i tak nie rozumiem, w końcu każe nam nacisnąć przycisk i na kolorowym wyświetlaczu pojawia się uśmiechnięta, zielona buźka. Możemy iść dalej. Dodatkowej kontroli nie będzie. Przypuszczam, że czerwona i smutna buźka oznaczała bardzo skrupulatne sprawdzanie bagażu.

Z Salwadoru do Gwatemali

Po wyjściu na zewnątrz uderza nas fala gorąca i naganiacze, którzy zaczynają nas otaczać, proponując transport do stolicy. Odganiamy się od nich jak od natrętnych much i próbujemy zlokalizować przystanek autobusowy. Nigdzie go nie widać. Zrezygnowani zaczynamy negocjować cenę. Naganiacze tłumaczą nam, że tu nie ma autobusów, a każdy ma już wcześniej zamówiony transport. A my naiwni, jakbyśmy byli pierwszy raz w podróży, dajemy się na to nabrać. W końcu dogadujemy transport do Salwadoru, w miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Gwatemali firmy Pullmantur, czyli pod lobby hotelu Sheraton. Ostatni autobus odjeżdża o godzinie 15:00. Wsiadamy do busika i gnamy w stronę stolicy, obserwując przez okno ten „dziki” kraj. Udaje nam się zdążyć na autobus, ale co z tego skoro wszystkie bilety są wykupione. Zapomnieliśmy, że w Ameryce Środkowej jest wolne i twa właśnie jedno z największych i najważniejszych świąt – Święto Zmarłych. Na szczęście dostajemy namiar na konkurencyjną firmę przewozową.

Sieć autobusów Platinum mieści się dwie przecznice dalej (King Quality, Bulevar Del Hipodromo, San Salvador, Salwador). Dreptamy więc w miejsce, które nam opisano, a ja w duchu dziękuje za to, że ściągnęłam buty trekingowe. Autobus sieci Platinum ma odjechać po 16:00, ale oczywiście wyrusza później. Bilet nie jest tani i kosztuje około 30 $ (106 PLN). Okazuje się, że w tej cenie czeka nas naprawdę komfortowa podróż: mamy rozkładane fotele, kocyki, WiFi, posiłki i napoje. I to ostatni nasz tak przyjemny przejazd w trakcie pobytu w Ameryce Środkowej.

Na granicy…

Jeszcze w czasie przejazdu przez Salwador obsługa zabiera od nas wypełnione karty wjazdowe (deklaracje celne) do Gwatemali. O 17:45 docieramy na przejście graniczne i do autobusu wchodzi celnik. Sprawdza nasze paszporty i wychodzi. A nam robi się smutno, kiedy widzimy, że nie dostaniemy gwatemalskiej pieczątki. Po chwili do nas i do jeszcze jednej kobiety podchodzi Pani z obsługi autobusu i mówi, że jeśli chcemy pieczątki, to musimy podejść do budki celników. Nie musi nam dwa razy powtarzać. Na miejscu długi ogonek przekraczających granicę pieszo i wizja czekania w kolejce. Okazuje się jednak, że nasza przewodniczka ma tam znajomości, zabiera nasze paszporty, wchodzi do pomieszczenia celników i po chwili wychodzi z wbitymi pieczątkami. Za oknami jest już ciemno, a my ruszamy w stronę Gwatemali.

Gwatemala City

Kiedy wysiadamy w Gwatemala City jest już ciemno. Autobus zostawia nas w Zona 10 pod adresem: 4 Ave. 13-60 Strefa 10, gdzie mieści się siedziba firmy Platinum. Ustalamy, że o tej porze nie mamy szans dostać się do Antiguy, chyba że prywatnym transportem. Jesteśmy zmuszeni szukać noclegu, ale żeby to zrobić potrzebny nam Internet. Wchodzimy więc do Mc Donald’s i znajdujemy nocleg w Zona 1. Mamy do przebycia jakieś 5 kilometrów więc bierzemy taksówkę.

Zona 10 robi naprawdę dobre wrażenie i Gwatemala City wydaje się nowoczesnym i bezpiecznym miastem. Zdanie zmieniamy, kiedy wjeżdżamy do Zona 1, a kierowca ma problem ze znalezieniem naszego noclegu. Niskie budynki z prostymi elewacjami i drutem kolczastym na dachach nie wzbudzają naszego zaufania, wszędzie widać kraty i pozamykane metalowe okiennice. Na ulicy ani żywej duszy. W pewnej chwili dostrzegamy chłopaka, który wygląda na Europejczyka, siedzi na progu i pali papierosa. Tylko dzięki niemu trafiamy do naszego „hotelu”.

Hotel Colonial Maya

Mężczyzna, prawdopodobnie właściciel hotelu, poprowadzi nas do pokoiku znajdującego się w suterynie budynku. Drzwi są zamknięte, więc bez większego zażenowania zaczyna się do nich dobijać. W końcu ściąga ze ściany zapasowy klucz i sam je otwiera. Nie bardzo przejmuje się tym, że jest środek nocy. W środku zawinięta szczelnie w pościel śpi kobieta. Zarezerwowaliśmy pokój dla dwóch osób, ale właściciel napisał, że ma tylko miejsce w pokoju czteroosobowym, w którym jest jedna osoba. Nie mieliśmy już siły na szukanie czegoś innego, więc się zgadzamy, tym bardziej że pokój kosztował 35 PLN. Jeżeli ktoś jest zainteresowany spaniem w Hotelu Colonial Maya to znajdzie go na większości portali rezerwacyjnych.

Pokój okazuje się tak malutki, że kiedy kładziemy plecaki na podłodze, nie ma już gdzie stanąć. Przypada nam łóżko piętrowe. Zazwyczaj wybieram dół, ale kiedy widzę, jak po śpiącej dziewczynie chodzą karaluchy, to nawet cieszę się, że mogę spać na górze. W łazience też są karaluchy, te są większe i jeszcze szybciej uciekają od tych w pokoju. W kranie jest oczywiście tylko zimna woda. Moje marzenie o ciepłym prysznicu pęka jak bańka mydlana. Kiedy kładziemy się do łóżka, okazuje się, że ściany pokoju są z papieru, a w pomieszczeniu obok właściciel ogląda telewizje, prowadząc przy tym ożywione dyskusje. W naszą pierwszą noc w Ameryce Środkowej zasypiamy, słuchając języka hiszpańskiego.

Dojazd do Antigua

Naszym pierwszym celem w Gwatemali jest Antigua. Zgodnie z planem, który przestał obowiązywać już po kilku godzinach, mieliśmy dojechać do niej pierwszego dnia. Nie udało się, ale jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że w Ameryce Środkowej rzadko dociera się do celu na czas. Nie wiedzieliśmy też, że po zmroku transport w tych krajach zamiera. Przez najbliższe tygodnie wielokrotnie będziemy się czuć jak uczestnicy Azji Ekspres, którzy w połowie drogi odbierają SMSa o treści „Wyścig zostaje przerwany. Poszukajcie noclegu”.

Kiedy zasypiamy w naszym „hotelu”, nie mamy pomysłu na to, skąd dostać się do Antigua. Wiemy, że w Gwatemala City trzeba złapać Chicken busa, ale okazuje się, że nie zapisałam skąd one odjeżdżają. Kiedy wieczorem przed hotelem spotkaliśmy palącego Niemca, okazuje się, że na rano ma zamówionego Ubera. Wraz z kolegą zaproponowali, że możemy zabrać się z nimi. Przejazd miał kosztować 15$ za naszą dwójkę, ale za to, że pojechaliśmy w cztery osoby, daliśmy kierowcy po 10$ za osobę.

O 6 rano stoimy więc na ulicy i czekamy na naszego Ubera. Kierowca miał zjawić się pod hotelem o 6 rano. Przyjechał przed 7:00. Jeszcze nie wiemy, że w Ameryce Środkowej pojęcie punktualności w zasadzie nie istnieje. Wsiadamy w Toyotę (najpopularniejszy samochód w Ameryce Środkowej) i ruszamy w stronę Antiguy. Gwatemala zaczyna się budzić, ruch na drogach robi się coraz większy. Kierowca po drodze pokazuje nam wulkany, a my patrzymy na nie z szeroko rozdziawionymi buziami. jedziemy i oglądamy przez szybę ten całkowicie obcy dla nas świat. Przed godziną 8 rano samochód zatrzymuje się na brukowanej uliczce Antiguy, zarzucamy plecaki, żegnamy się z Niemcami i ruszamy przed siebie. Nie mamy jeszcze pomysłu co dalej…

Antigua

Kiedy zobaczyłam to miasto, o którym wcześniej tyle czytałam, to pomyślałam, że opisy i zdjęcia, które widziałam przed wyjazdem, nawet w połowie nie oddają jego uroku i wspaniałości. Wiedziałam, że chce je zobaczyć, ale nastawiałam się raczej na średnio atrakcyjne miejsce, które nie ma zbyt wiele do zaoferowania, a samo w sobie jest przede wszystkim bazą wypadową. Niby każdy zachwycał się dawną stolicą Gwatemali, ale czytając relacje, nie umiałam znaleźć powodu tych zachwytów. Kiedy stanęłam na brukowanej uliczce Antiguy to wiedziałam, że zakocham się w tym miejscu i jego klimacie. Stało się nagle dla mnie jasne, dlaczego tyle osób przyjeżdża tu i zostaje na dłużej.

Pobyt zaczynamy od rzeczy ważnej, czyli zakupienia karty do telefonu z pakietem Internetu. Wyczytaliśmy, że karta sieci MOVISTAR działa zarówno w Salwadorze, jak i Gwatemali. Łazimy więc od sklepu do sklepu i szukamy. Okazuje się, że kupienie karty z Internetem wcale nie jest takie proste. Udaje nam się dopiero w markecie. (Rada na przyszłość – Jeśli macie taką możliwość to niech sprzedający uruchomi Wam kartę, bo z tego, co widzieliśmy, nie jest to taka prosta sprawa, trzeba podać dane z dowodu, gdzieś zadzwonić, coś wstukać w klawiaturę). Kiedy staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami karty i Internetu zaczynamy szukać noclegu. Siadamy więc na krawężniku i odpalamy booking. Kiedy Wojtek przeszukuje strony, ja wchodzę do hostelu, który mamy za plecami. Tak trafiamy do Hostel La Quinta.

Hostel La Quinta Antigua

Antigua jako przykład miasta z tradycyjną kolonialną zabudową jest pełna małych, ukrytych perełek. Aby je odnaleźć, należy zajrzeć na dziedzińce kamienic. To pierwsza rzecz, jaka mnie urzeka w Hostelu La Quinta. Na jego dziedzińcu ustawione są  stoliki, a rozgadani i roześmiani goście właśnie jedzą śniadanie. Pani w recepcji mówi oczywiście tylko po hiszpańsku, wyciągam więc swój notesik z rozmówkami… Najpierw proponuje nam pokój ze wspólną łazienką, jakoś nam to nie przeszkadza więc decydujemy się zostać.

Kiedy siadamy zjeść śniadanie, pani z recepcji przychodzi i na translatorze w komórce pisze, że może nam zamienić ten pokój na taki z łazienką. Za 90 PLN (niecałe 200 Quetzali Gwatemalskich GTQ) za noc. Jest czysto i jest ciepła woda. Śniadanie kosztuje 20 GTQ czyli 9,5 PLN. Podoba nam się i decydujemy się zostać na dwie noce. Do tego spotykamy tam świetnych ludzi z Polski, którzy staną się naszymi towarzyszami części tej wyprawy. Zostawiamy plecaki, ściągamy zakurzone podróżą ubrania i bierzemy pierwszy od wyjazdu z domu ciepły prysznic. A potem ruszamy zobaczyć Antiguę…

 

Kilka porad:

i jeszcze parę spostrzeżeń:
Zurych – miasto z widokiem na Alpy.

Jak wyobrażacie sobie Zurych? Jako nudne i sztywne szwajcarskie miasto pełne banków i finansowych instytucji? Jako olbrzymią metropolię pełną drapaczy chmur? A może jako nowoczesne miasto, które nie ma zbyt wiele ciekawych rzeczy do zaoferowania? Nasze wyobrażenia były podobne: Zurych jawił się nam jako miasto finansjery, ubrane w sztywne ramy powagi, jaka przystoi ludziom biznesu. Myśleliśmy, że będzie elegancko, nudno i szaro. Okazało się, że bardzo się myliliśmy.

 

Zurych – miasto z widokiem na Alpy.

Zurych nie jest stolicą, bo takowej Szwajcaria nie posiada. Jest jednak jej największym miastem i ośrodkiem finansowo — biznesowym. Położony jest nad brzegiem Jeziora Zuryskiego, a jego historia sięga ponad 2000 lat wstecz, kiedy to na palach nad brzegiem jeziora wybudowano pierwszą osadę. Od XIV wieku miastem zaczęły rządzić gildie cechów, które zadecydowały m.in. o rozbiórce zuryskiego zamku i przeznaczeniu odzyskanego budulca na wzniesienie Starego miasta (Altstadt). Później za pieniędzmi przyszedł rozwój intelektualny miasta, a zaraz za nim reformacja. Zurych stał się słynnym ośrodkiem myśli liberalnej i przyciągał do siebie takie znakomitości jak autorów „Cierpień młodego Wertera”, „Ulissesa” czy kompozytora „Walkirii”. Bywał też w Zurychu Lenin czy Trocki, a nawet nasz Józef Piłsudski czy Gabriel Narutowicz. A później nadeszła I wojna światowa i w Zurychu narodził się dadaizm… 

Zurych – zobacz miasto z góry.

Ponad 800 metrów n.p.m., na obrzeżach Zurychu, znajduje się wzgórze Uetliberg, z którego rozpościera się przepiękny widok na Zurych i jezioro Zuryskie. A ponieważ my uwielbiamy oglądać miasta z góry, to właśnie na Uetliberg skierowaliśmy swoje pierwsze kroki.

Aby dostać się na Uetliberg wystarczy na dworcu głównym w Zurychu wsiąść w kolejkę S10 (stacja końcowa Uetliberg), która kursuje co 20 minut. Już sama podróż kolejką przez miasto dostarcza fajnych wrażeń. Zresztą komunikacja w Zurychu jest naprawdę wygodna i punktualna (oraz droga). Pociągi są nowe i czyste, można się wygodnie rozsiąść i oglądać widoki za oknem. Przejazd na stację końcową (osiem przystanków) trwa około 20 minut. Później pozostaje nam do przejścia 600 metrów, spacer na szczyt wzgórza zajmuje jakieś 15 minut.

Wzgórze Uetliberg jest górą o wysokości 870 m n.p.m. w płaskowyżu szwajcarskim i częścią łańcucha Albis. Jest najwyżej położonym punktem Zurychu. Ma do zaoferowania niesamowity, panoramiczny widok na miasto, jego okolice, jezioro i łańcuch Alp. Szczyt potocznie nazywany jest Uto Kulm — od nazwy hotelu, jaki znajduje się na szczycie. Są tam też dwie wieże: telewizyjna (186 m) i widokowa, na którą można wejść za jedyne 2 CHF (bramka znajduje się na wieży, można płacić kartą). Na Uetlibergu znajdziemy trasy i ścieżki spacerowe, szlaki piesze, tor rowerowy. 

Widoków nie będę opisywać, zobaczcie sami.

Zurych po zachodniej stronie rzeki.

 

Po spacerze po Uetliebergu, wejściu na wieżę widokową i obejrzeniu panoramy miasta wróciliśmy na stację kolejową i pojechaliśmy do centrum Zurychu. Tam nasze zwiedzanie zaczęliśmy od zobaczenia Lindenhof. 

Lindenhof to historyczna część Zurychu, usytuowana na zachodnim brzegu rzeki Limmat. W jej centrum, na niewielkim wzgórzu, na które prowadzą strome schody, stał kiedyś zamek. Przez wieki miejsce to było ważnym centrum wydarzeń historycznych, dziś pełni funkcję rekreacyjną i wypoczynkową. Obecnie wzgórze to miejsce spotkań mieszkańców w różnym wieku. Młodzi przychodzą tu na randki, a starsi grają w bule i szachy. Lindenhof jest też świetnym punktem widokowym, rozpościera się z niego widok na rzekę i zabudowania po jej drugiej stronie w dzielnicy Rathaus.

Na południowej części wzgórza zaczyna się plątanina najstarszych uliczek Zurychu, niektóre jej fragmenty pozostają niezmienione od XIV wieku. Niesamowity urok tej części miasta nadają kolorowe kamienice, wąskie przejścia i uroczo pochyłe ulice. 

Bahnhofstrasse czyli zbankrutuj na jednej ulicy.

Obszar wokół Lindenhof ze znajdującym się w jego centrum wzgórzem to jedna z dwóch, najpiękniejszych dzielnic Zurychu. Od północy zamyka ją budynek dworca, od południa Burkliterrasse z terminalem promowym. Wschodnią jej granice stanowi rzeka, a zachodnią ulica Bahnhofstrasse. Bahnhofstrasse, czyli inaczej ulica dworcowa, jest niczym innym jak półtorakilometrowym rajem zakupowym. Jest to jedna z najbardziej prestiżowych ulic na świecie i najelegantsza ulica handlową całej Szwajcarii. W 2011 roku okrzyknięto ją najdroższą ulica świata (w 2016 roku spadła na dziewiątą pozycję). To tu mieszczą się najdroższe sklepy najsłynniejszych projektantów świata. Człowiek czuje się jak na planie filmu „Diabeł ubiera się u Prady”, jest elegancko, markowo i trochę snobistycznie, a ceny przyprawiają o palpitacje serca. Na szczęście same wystawy wyglądają jak małe dzieła sztuki, więc nie trzeba wchodzić do sklepów, aby nacieszyć się widokiem całego tego przepychu. 

A sama ulica Bahnhofstrasse powstała w 1864 roku, na terenie dawnych fortyfikacji i miejskiej fosy. Kiedy bowiem rozpoczęto budowę Dworca Głównego (Hauptbahnhof), który jest największą stacją kolejową Szwajcarii, wokół niego znajdowały się rozpadające się mury miejskie i stara fosa. Taki widok psuł wizerunek nowego, pięknego budynku dworca. Tym samym zapadła decyzja o zburzeniu średniowiecznych murów i zasypaniu fosy.

Neorenesansowy gmach dworca już sam w sobie robi niesamowite wrażenie. A sam dworzec jest bardzo duży i piękny. Przed jego głównym wejściem znajduje się posąg Alfreda Eschera – architekta, który zaprojektował gmach. I to w tym miejscu rozpoczyna się Bahnhofstrasse, która obecnie jest nieczynna dla ruchu samochodowego (jeżdżą nią tylko tramwaje).

 

Świątynie Zurychu…

Spacerując po zachodnim brzegu rzeki Limmat, cały czas nad naszymi głowami widzimy olbrzymie zegary. Czasomierze umieszczone są na dwóch kościelnych wieżach, na pierwszy rzut oka dość do siebie podobnych. Jednak tylko jeden z kościołów może się poszczycić posiadaniem na swojej wieży największego zegara Europy. 

Jest to kościół St. Peterskirche, uważany za najstarszą świątynię w całym Zurychu. Sam budynek to gmach wybudowany w stylu romańsko — gotyckim, powstał on na pozostałościach świątyń pochodzącej sprzed IX wieku. Tarcza zegarowa znajdująca się na jego wieży ma bagatelka 8,64 metrów średnicy i jest największą tarczą zegarową w Europie.

Drugim kościołem wartym uwagi jest Fraumunster usytuowany na skraju całkiem urokliwego placu. Został założony i zbudowany w 853 roku przez Ludwika II Niemieckiego, jako żeński klasztor dla kobiet z arystokratycznych rodów. Król zbudował świątynie dla swojej córki Hildegardy. Przez wieki kościół ten i mieszkające w nim benedyktynki, cieszyły się patronatem królów, do tego stopnia, że klasztor miał prawo wybijać własną monetę. Pobliski plac był jednym z lepszych adresów w całym Zurychu. Opactwo zostało rozwiązane w 1524 roku, a w 1898 roku budynki opactwa zostały zburzone. Świątynia nie słynie jednak z historii, a ze znajdujących się w niej pięciu witraży autorstwa Marca Chagalla.

Zurych po wschodniej stronie rzeki…

 

Wschodnia część Zurychu nazywa się Rathaus, nazwa pochodzi od umiejscowionego po tej stronie miasta ratusza. Ta dzielnica jest mniejsza od swojej zachodniej siostry, ale wcale nie mniej urokliwa. Zbudowana została gdzieś w okolicy XVI wieku. Wydaje się bardziej sielska, mniej oficjalna i całkowicie wyluzowana. Tu też znajdujemy labirynty uliczek, drogi wybrukowane kocimy łbami, niezliczoną ilość zaułków i wąskich przejść. Przykładem takiej uliczki jest biegnąca równolegle do rzeki Niederdorfstrasse, która poutykana jest barami, kawiarniami oraz restauracjami i mimo chłodnej już pogody, pełna odpoczywających przy stolikach ludzi. To, co mnie zachwyciło w Zurychu to niesamowicie dużo fontann i źródełek z pitną wodą. Spacerujący ulicami ludzie nalewają wodę do butelek albo piją bezpośrednio z ujęć.

 

Najczęściej przechodzi się na tę część Zurychu jednym z pięknych mostów. Większość turystów wybiera Rathausbrücke, który jest wyjątkowo szerokim mostem pieszym. W Średniowieczu znajdował się na nim targ z warzywami i dlatego potocznie na to miejsce mówi się „most warzywny”. Na jego wschodnim końcu znajduje się ratusz z XVII wieku. Ten barokowy budynek osadzony jest na palach, dlatego sprawia wrażenie, że unosi się na wodzie. Z uwagi na fakt, iż budynek jest nadal siedzibą rady miasta, nie można zwiedzać jego wnętrza. Drugi most, także zamknięty dla ruchu samochodów to Münsterbrücke, na którego końcach znajdują się dwie, a nawet trzy zuryskie świątynie. 

 

Świątynie po wschodniej stronie rzeki.

Na wschodnim krańcu mostu Münsterbrücke znajduje się  świątynia Wasserkirche. Ten skromny kościół zwany też „świątynią na wodzie” pochodzi z XV wieku i został zbudowany w miejscu męczeńskiej śmierci patronów Zurychu.

Kilkanaście metrów dalej znajduje się najważniejszy dla Zurychu kościół – katedra Grossmunster. Świątynia jest widoczna z daleka, charakteryzują ją dwie bliźniacze wieże, przykryte kopułami. Powstanie pierwszej świątyni przypisuje się Karolowi Wielkiemu. Ta, którą widzimy obecnie, została wybudowana w latach 1170 – 1230 i zasłynęła z faktu, że to z niej Urlich rozpoczął reformacje kościoła w Szwajcarii.    

Spacerując ulicą Limmatquai, która biegnie równolegle do wschodniego nabrzeża rzeki Limmat, dochodzimy do mostu Quaibrucke. W tym miejscu rozciąga się wspaniały widok na Jezioro Zuryskie i zaczyna się promenada biegnąca wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Do promenady przylega Theaterplatz z budynkiem opery (Opernhaus). Niestety nie udało nam się załapać na żadne przedstawienie, ale kiedyś to nadrobimy. 

Jezioro Zuryskie.

Być w Zurychu i nie przepłynąć się po Jeziorze Zuryskim, to jak być w Szwajcarii i nie zjeść sera. Jezioro ma 88 kilometrów kwadratowych powierzchni. Jego głębokość dochodzi do 143 metrów. Statki rejsowe odpływają z Burkliplatz na południowym końcu Bahnhofstrasse. Najkrótszy rejs z Zurychu trwa 1,5 godziny (bilet dla osoby dorosłej to 13 CHF), najdłuższy 7 godzin (koszt od 30 – 60 CHF w zależności od klasy). Wszystkie szczegóły, rozkłady i ceny można znaleźć na stronie internetowej ZSG

Sam rejs dostarcza niesamowicie pięknych widoków. Z pokładu promu można podziwiać nadbrzeżne zabudowania zarówno zachodniego, jak i wschodniego brzegu jeziora. Do tego cały czas towarzyszy nam albo przepiękny widok na Zurych, albo cudowna panorama Alp. My mieliśmy mało szczęścia gdyż góry spowite były chmurami. 

Szwajcarskie przysmaki czyli co zjeść w Zurychu.

 

O tym, że kuchnia szwajcarska słynie z serów i czekolady, wie chyba każdy. Jest jednak jeszcze kilka innych przysmaków, które będąc w Zurychu, warto spróbować. Jedno jest pewne, szwajcarska kuchnia nie należy do lekkich i dietetycznych. Potrawy są sycące i rozgrzewające, ale nie ma się czemu dziwić. W końcu najeść się tym musieli mężczyźni, którzy wiedli rolniczo — pasterski tryb życia. Najwspanialszym, kulinarnym wynalazkiem Szwajcarów jest fondue — gorący, roztopiony ser (Emmentaler, Gruyere) z dodatkiem czosnku, wina białego i przypraw. Macza się w nim kawałki chleba, mięsa czy jarzyn. Fondue tradycyjnie przygotowuje się w specjalnym garnku – caquelon. Jest potrawą sezonową, podawaną w okresie zimnym i deszczowym. Najczęściej jadane w towarzystwie. Popularne jest także czekoladowe fondue.

Będąc w zuryskiej restauracji próbowaliśmy innej regionalnej potrawy – Rosti. Jest to szwajcarski placek ziemniaczany. Jest on przygotowany z podgotowanych i startych (grubo) ziemniaków. Najczęściej podaje się je z jajkiem, stopionym serem lub kiełbasą. Może to być samodzielne danie jak i dodatek do dania mięsnego.  

Jednak to, co w Szwajcarii jest najlepsze to… czekolada. Nigdzie nie jadłam tak wspaniałej, rozpływającej się w ustach i aromatycznej czekolady. Jej smaku nie da się opisać słowami, więc jak tylko będziecie mieli okazję, to spróbujcie obowiązkowo. W Zurychu odwiedziliśmy sklepy, które sprzedają tylko ten przysmak. Wybór pralinek doprowadzał do zawrotu głowy. 100 g. pralinek kosztowało około 10 CHF, tym samym były to najdroższe próbowane przez nas czekoladki. Uwierzcie — naprawdę warto.

Hiltl

Stołujemy się dwukrotnie w wegetariańskiej restauracji Hiltl Sihlpost (Europaallee 1A, 8004 Zürich). Lokal znajduje się w budynku starej poczty, jej fragmenty, takie jak na przykład stare skrytki pocztowe odnajdujemy w wystroju lokalu. Hiltl jest najstarszą wegetariańską restauracją w Europie i co tu dużo mówić, serwowane w niej jedzenie jest genialne. Nakładamy pełne talerze wegetariańskich smakołyków z różnych stron świata i wędrujemy do kasy. Za 100g płacimy 4,5 CHF. Wodę można pić bez ograniczeń. Inne napoje to koszt 5,5 lub 7,5 CHF, serdecznie polecamy ziołową herbatę z werbeny, trawy cytrynowej, rumianku i melisy. Bajka…  

Sternen Grill Take Awey

Oczywiście nie każdy naje się w wegetariańskim lokalu, więc spacerując po uliczkach Zurychu zaglądamy do jednego z popularniejszych miejsc, w których serwowane są tradycyjne kiełbaski: Sternen Grill Take Awey (Theaterstrasse 22 | 8001 Zürich). Wojtek zamawia najpopularniejsze podawane tam danie: kiełbasę z bułką, za jedyne 9 CHF. Ot takie proste, swojskie jedzenie. Podobno bardzo dobre, ale kiełbaska zniknęła w mgnieniu oka więc potwierdzić może to tylko Wojtek, mnie dostała się bułka. 

Zeughauskeller

Zuryskich kiełbasek mamy okazje spróbować raz jeszcze. Nasi gospodarze zabierają nas do niesamowicie popularnej i serwującej lokalne potrawy restauracji Zeughauskeller. Restauracja mieści się w budynku z 1487 roku i kiedyś znajdował się w niej arsenał. Legenda głosi, że to w tym miejscu powstał bełt, którym Wilhelm Tell trafił w jabłko położone na głowie swojego syna. O historii tego miejsca przypomina wystrój lokalu: stojące armaty, wiszące na ścianach łuki i kusze. Restauracja wypełniona jest po brzegi, a przed wejściem ciągnie się długi ogonek czekających na wolny stolik. My na szczęście mamy rezerwację. W Zeughauskeller serwowane są przede wszystkim tradycyjne potrawy mięsne. Do wyboru mamy niesamowicie długą listę kiełbas w każdej możliwej aranżacji. To świetny lokal, dla każdego kto chce spróbować tradycyjnej szwajcarskiej kuchni.

A co z piciem? Dla nas hitem był napój o nazwie Rivella, taka szwajcarska coca – cola. Co prócz genialnego i oryginalnego smaku sprawia, że jest napojem innym niż wszystkie? Jest wytwarzana z serwatki. I konia z rzędem temu, kto doszuka się w niej tego smaku. Jeżeli tylko będziecie mieli okazję, to obowiązkowo spróbujcie tego napoju. 

Zurych… naprawdę warto. 

I tak właśnie, spacerując pięknymi uliczkami miasta, oglądając drogie wystawy i patrząc w tafle jeziora, spędziliśmy czas w Zurychu. Miasto nas bardzo pozytywnie zaskoczyło. Pokazuje, że aby być ciekawym, wcale nie trzeba być hałaśliwym i nachalnym. Zurych zachwyca swoją elegancją i zaraża spokojem. Naprawdę warto je odwiedzić. A na koniec jeszcze garść widoków… 

 

Jak tanio podróżować?

I czy to w ogóle możliwe?

Jesteśmy na etapie planowania kolejnej wyprawy i jak zwykle pojawił się temat budżetu jaki przeznaczymy na podróż. I naszła mnie taka myśl: czy da się tanio podróżować? Jakim kosztem? I co to w ogóle znaczy tania podróż?

To nie będzie przewodnik o tym, jak za grosze i bez grama wysiłku przelecieć świat wzdłuż i wszerz. To nie będzie poradnik o tym, jak wyżebrać kasę na kolejne wakacje albo pojechać na koniec świata „na sępa”. Nie ma czegoś takiego jak podróż za darmo. Ktoś zawsze za nią zapłaci. My jesteśmy przeciwnikami wakacyjnego żebractwa i wyznajemy zasadę: nie stać cię to nie jedź i siedź w domu. Jeżeli myślisz, że podróż po nawet najtańszym kraju świata będzie kosztowała tyle, co jedzenie czipsów przed telewizorem, to się mylisz. Na świecie wszystko kosztuje, więc podróżowanie i przemieszczanie się nie może być za darmo.

Jesteśmy przeciwnikami jeszcze jednej rzeczy: oszczędzania w czasie podróży na wszystkim i za wszelką cenę. Nie wyobrażamy sobie, że można być na końcu świata i nie zjeść lokalnych potraw czy nie zobaczyć miejsc, do których wstęp jest płatny. Nie pakujemy też całego plecaka konserw ani nie chodzimy w tych samych ubraniach przez tydzień. Nie wchodzimy też nigdzie na sępa, nie przeskakujemy przez ogrodzenia, nie żebrzemy o darmowe bilety — bo ktoś gdzieś tam napisał, że się da. Nie jeździmy też na gapę. Uważamy, że tego typu metody są trochę jak kradzież. A my staramy się podróżować fair. Więc jak tanio podróżować?

Zacznij od ważnego pytania: co bardziej chcesz zaoszczędzić czas czy pieniądze?

Jeżeli nie należysz do grona szczęśliwców, którzy aktualnie są drugi rok w podroży i wiesz, że Twój urlop nie rozciągnie się jak gumka z majtek, jeżeli każda minuta spóźnienia do pracy to niższa premia i zabójczy wzrok szefa, to jesteś pewnie w tej grupie nieszczęśliwców, którzy uważają, że czas (w podróży) to pieniądz. My też pracujemy na pełne etaty, dodatkowo wspomagamy się nadgodzinami, co potrafi znacznie wydłużyć nasz urlop, ale i tak robimy wszystko, aby w czasie podróży nie marnować czasu na przemieszczanie się między kolejnymi punktami wyprawy.

Planując budżet na wyjazd trzeba się zastanowić co jest ważniejsze: oszczędność pieniędzy czy czasu? Dylematy w stylu: lepiej przelecieć między dwoma wyspami w godzinę i zapłacić więcej czy przepłynąć ten odcinek w dwie doby, ale zaoszczędzić pieniądze, pojawiają się bardzo często. Oczywiście szczytem marzeń byłoby podróżowanie, które nie zmusza nas do pośpiechu, ale ten stan osiągniemy chyba dopiero na emeryturze. Dwie rzeczy są na wakacjach najdroższe: czas i komfort. Od nas tylko zależy, w jakim stopniu będziemy mogli z nich zrezygnować… i tym samym oszczędzić trochę pieniędzy i taniej podróżować.

Znajdz bilet…

Nie ma co ukrywać. Bilet lotniczy to spory wydatek i trudno go uniknąć. Oczywiście są alternatywy typu autobus i pociąg, ale niestety często wychodzą w podobnej cenie (mowa tu o Europie), a na pewno podróż trwa wtedy dłużej. Jeżeli jednak chcesz ruszyć na inny kontynent to zostaje Ci samolot. Jak zrobić to w miarę tanio? Pierwsza zasada, która sprawdza się u nas to:

Nie raz widzisz super promocje linii lotniczych i zastanawiasz się, dlaczego Ty latasz pięć razy drożej? Tanie loty pokazują się w najmniej pasującym nam momencie i ta zasada sprawdza się zawsze. Nigdy nikt nie trafił promocji idealnie w zaplanowanym wcześniej terminie urlopu. Można to obejść w prosty sposób: jest promocja – kupuj bilety. O urlop będziesz martwił się za chwilę. W 95% da się ubłagać szefa o urlop. Ważne: nie wyskakuj z takim tematem w samym środku sezonu wakacyjnego. To właśnie te 5% przypadków kiedy szefowie nie zgadzają się wypuścić nas z pracy.

Zasada druga:

Tutaj znowu pojawia się dylemat: lecieć w długi weekend i oszczędzić dzień urlopu czy w gorszym terminie, ale zapłacić mniej za loty. Niestety często długie weekendy, wakacje i okresy świąteczne, czyli czas, w którym mamy więcej wolnego, to czas, kiedy bilety są droższe. Nie oszukujmy się, linie lotnicze wiedzą, że to okres wzmożonych podróży i najzwyczajniej w świecie chcą na nas zarobić. Często też zdarza się, że tańsze loty pojawiają się, kiedy u celu podróży nie ma pełni lata czyli na przykład panuje tam pora deszczowa. Wiele osób rezygnuje z promocyjnych biletów po sprawdzeniu prognozy pogody mimo, że większość z nich nigdy pory deszczowej nie widziała i nie wie czym to się je. Zasada jest jedna: skoro ludzie żyją tam cały rok to znaczy, że i my damy radę w każdych warunkach klimatycznych.

Sprawdź, jakie są regularne ceny biletów na trasach, które cię interesują. Potem poszukaj promocji na tych samych odcinkach. Jeżeli zorientujesz się już w przedziałach cenowych i ustalisz kwotę, która będzie Cię satysfakcjonowała, to wystarczy tylko czekać, aż bilety stanieją. Jeżeli pojawią się w cenie, która jest dla Ciebie do przyjęcia, to kupuj bilety bez większego zastanowienia. Nie czekaj z nadzieją na kolejną obniżkę, bo może ona nigdy nie nadejść. Wyjątkiem jest sytuacja, w której nie masz sprecyzowanych planów i liczysz na super błąd cenowy. Aby taniej podróżować trzeba pamiętać o kilku zasadach:

Widzisz super promocję na bilety lotnicze do miejsca, którego nazwa nic Ci nie mówi? Nie bój się. Marzy Ci się Wietnam, a pojawiają się super tanie bilety do Tajlandii, bierz je. Później zobaczysz, że łatwo przemieścić się między tymi krajami. Tanie podróżowanie wiąże się z wyjściem poza swój komfort i (niestety) byciem elastycznym. Sporo linii lotniczych robi fajne promocje dużo wcześniej, tak więc spokojnie zdążysz dowiedzieć się, co można robić w Salwadorze albo w południowo-zachodniej części Mołdawii.

Często tańsze loty wiążą się z przesiadką lub wyborem lotniska oddalonego od miejsca docelowego. Trzeba się trochę nakombinować. Należy też pamiętać, że tańsze bilety znajdziemy na tak zwanych „trasach pracowniczych”. Drożej jest na typowo turystycznych kierunkach. Zdarza się też, że znacznie obniża cenę zmiana lotniska powrotnego. Ktoś powie, że to średnio komfortowe. Może i tak, ale przypomnijcie mi: miało być tanio czy komfortowo? Za komfort liczą sobie podwójnie.

… czyli wszystkiego, co zwiększa koszty biletu. Wiem… wiem, z bagażem jest największy problem. Na pocieszenie powiem, że pierwszy raz jest najgorszy. O tym jak wcisnąć wszystkie potrzebne rzeczy pisaliśmy w poście „Jak spakować się w bagaż podręczny”. Odpowiedz sobie na pytanie, czy 20 kg bagażu w walizce, w której zmieści się telewizor, jest Ci naprawdę potrzebne? Zabierając mniej rzeczy, odkryjesz prawdziwe uroki podróżowania: pranie ubrań w potoku, szukanie lokalnych pralni, zakupy koszulek na bazarach, brak pasty do zębów w środkowej części tajskiej dżungli… Zapomnij też o komforcie pierwszeństwa wejścia na pokład (koszt od 5 do 10 EURO w WizzAir). Linie lotnicze wprowadzają też płatny wybór miejsc, więc musisz się liczyć z tym, że nie będziesz siedział obok swoich towarzyszy podróży (do 30 EURO w WizzAir).

Każde nasze bilety były kupowane bez wcześniejszego planu i przez przypadek, tylko dlatego, że akurat trafiła się promocja. Nasze hity cenowe:

 

Zbierz kasę …

I tylko na ten temat można napisać post wielkości książki telefonicznej. Pomysłów jest tyle ile podróżników. Niektórzy radzą zacisnąć pasa i ograniczyć się do jedzenia chleba i picia wody z kranu. Inni piszą o dodatkowej pracy. Jeszcze inni o zbiórkach na portalach do tego przeznaczonych. Są też tacy, którzy na podróż biorą kredyt, a potem go sobie spłacają. Prawda jest jedna: jeżeli nie zarabiamy powyżej średniej krajowej, to jakoś tę kasę trzeba odłożyć. A to wiąże się z wyrzeczeniami. Nie oszukujmy się, nie można mieć wszystkiego. Jeżeli więc pracujesz za najniższą krajową i marzysz o nowym samochodzie, telefonie, imprezach i weekendowych wypadach, a jednocześnie chcesz ruszyć na miesięczny wypad po świecie, to albo z czegoś musisz zrezygnować, albo napaść na bank. Podróże uczą wyrzeczeń, zwłaszcza zanim się w nie ruszy.

 

Znajdź tani nocleg

Przewertuj przed wyjazdem internet i sprawdź jakie masz możliwości. Wybierz miejsca noclegowe, które Ci pasują i mają dobrą cenę (zapisz ich adresy). Nie rezerwuj ich. Kiedy dotrzesz do celu, może się okazać, że te same noclegi są tańsze na miejscu niż na portalach rezerwacyjnych. Można się też targować, zdarzało się nam przy rezerwacji zmniejszyć cenę pobytu lub dostać np. śniadanie. Nie bój się jechać bez zarezerwowanego noclegu. Zawsze coś się znajdzie. Jeżeli masz takie możliwości korzystaj z Couchsurfingu lub szukaj noclegów u miejscowych. Coraz popularniejszy jest też wynajem mieszkań i apartamentów przez Airbnb.

Zastanów się czego szukasz, czy wystarczy Ci kawałek łózka i łazienka na korytarzu, czy potrzebujesz czegoś bardziej eleganckiego. Może klimatyzacja i lodówka nie są Ci niezbędne? Może będziesz chciał się tylko przespać i zimna woda wystarczy? Może nie ma sensu dopłacać do śniadania skoro i tak opuścisz nocleg, zanim wzejdzie słońce? My droższe noclegi wybieramy wtedy, kiedy są w rewelacyjnych miejscach (np. na plaży, czy z widokiem na panoramę miasta) i kiedy mają służyć jako miejsce do odpoczynku. Co kilka nocy staramy się też znaleźć coś z klimą czy ciepłą wodą. Pamiętaj, że jeżeli jedziesz grupą, to warto wynająć jeden większy pokój.

i tani transport…

I tutaj znowu trzeba sobie zadać pytanie, czy ma być szybko, czy tanio? Poświęć trochę czasu przed wyjazdem i sprawdź, czy bardziej będzie się opłacało jeździć lokalnymi środkami transportu, czy na przykład wynająć auto. W Europie często ta druga opcja wychodzi taniej. Poczytaj o kartach na komunikację miejską, czasami to jest najlepsza i najtańsza opcja (np. Malta i Gozo). Niestety nie zawsze można połączyć szybkie i tanie podróżowanie.

U nas przykładem na to jest Sri Lanka gdzie z oszczędności czasu wybraliśmy droższą opcję, czyli kierowcę z samochodem. Dzięki temu udało nam się wszystko zobaczyć i zaoszczędziliśmy kilka dni na wypoczynek. Tak naprawdę lokalne transporty potrafią być naprawdę tanie: autobusy za parędziesiąt groszy, pociąg za kilka złotych, tuk-tuki (trycykle) za symboliczne opłaty, tanie promy. Boisz się, że jedyne co znajdziesz na miejscu to drogie autobusy rejsowe? Nie prawda. Pytaj lokalnych, stań tam, gdzie oni, radź się kierowców i bądź elastyczny. Jeśli się nie boisz — łap stopa. Ludzie są życzliwi i często podwiozą Cię za darmo.

Jedz jak lokalni

Tutaj temat jest prosty:

 

Ubezpiecz się ale z głową.

Jednorazowy i spory wydatek zwłaszcza na wyjazd do dalekich krajów. W Europie wystarczy nam karta EKUZ. My na tym poprzestajemy i nie wykupujemy dodatkowego ubezpieczenia. Jeżeli chodzi o inne kierunki to po długich poszukiwaniach zdecydowaliśmy się na kartę Planeta Młodych. To ubezpieczenie na cały rok, w bardzo przystępnej cenie i z dobrymi warunkami.

Nie bądź leniem…

Chcesz podróżować taniej? Czytaj i pytaj. To dwie rzeczy, które w znacznym stopniu pomogą Ci zachować więcej pieniędzy w portfelu. Sprawdzaj miejsca, które masz w planach odwiedzić, czytaj ile kosztują wstępy, kiedy są tańsze lub darmowe dni. Nie ma nic gorszego niż dotarcie do celu i szok przy cenniku. Do dziś żałuje tego, że nie odwiedziłam jednej ze świątyń na Sri Lance, bo dałam sobie wmówić, że bilet tam jest drogi (kosztował około 40 zł).

Nie daj się zaskoczyć. Jeżeli wcześniej poznasz ceny, będziesz mógł przeznaczyć na wybrane atrakcje odpowiednią kwotę lub świadomie z czegoś zrezygnować. Skok na bungee w Azji? Po co, skoro mogę to zrobić w Polsce. Za to w Europie nie zobaczę azjatyckich świątyń czy nie przepłynę się po Podziemnej Rzece na Filipinach. Nie rezygnuj z atrakcji, których nie ma nigdzie indziej. Nie myśl: kiedyś tu wrócę i nadrobię. Nie wrócisz i założę się, że na następną podróż wybierzesz inne, nowe miejsce.

 

 

Czy to jeszcze oszczędzanie czy już skąpstwo?

Jakiś czas temu przeczytałam bardzo dobry tekst o chłopaku, który chwalił się jak to za darmo podróżuje po Europie. Nie dość, że wbił się za free do jakiejś babuleńki na wschodnich rubieżach Europy, która ugościła go w swojej chacie (pewnie oddając swoje łóżko), to jeszcze z radością zjadł jej śniadanie. Chwalił się jak to zaoszczędził na noclegu i jedzeniu. Nie przyszło mu do głowy, że ta kobieta podzieliła się z nim tym, co miała, sama poniosła koszty jego podróży i może wartałoby jednak okazać za to, choć skromną wdzięczność.

bo Ty zaoszczędziłeś… ale ktoś zapłacił za Twoją podróż.

Często zapominamy, że w dalekich krajach to my jesteśmy bogaci, a biedni są ci, których odwiedzamy. I to często jest bieda dla nas niewyobrażalna. Nie jesteśmy zwolennikami rozdawania pieniędzy na prawo i lewo, lecz uczciwego płacenia za usługi i towary. Nie widzę przyjemności w targowaniu się o 50 gr z człowiekiem, który za te pieniądze jest w stanie kupić coś do zjedzenia. Nie wyobrażamy sobie, aby ktoś oddał nam swoją kolację, a sam poszedł głodny spać. Nas nie cieszy nas takie podróżowanie. Dlatego, zanim ruszysz w kolejną podróż zaplanuj ją tak, aby nie przepłacić, lecz wydać tyle ile jest ona warta. Nikogo przy tym nie krzywdząc.

A na koniec jeszcze garść porad: jak tanio podróżować, które przyszły mi do głowy w trakcie pisania:

 

Oslob – popływaj z rekinami

Oslob na południowym krańcu Cebu na Filipinach słynie z możliwości pływania i nurkowania z rekinami wielorybimi. Jest to jedna z największych atrakcji Filipin. Kto nie chciałby zobaczyć największej na świecie ryby? Kto nie chciałby przepłynąć się koło rekina? Chyba każdy… ale czy naprawdę warto pojechać po to do Oslob?

Jechać czy nie jechać?

Znacie dobrze nasze stanowisko w kwestii miejsc, w których są wykorzystywane zwierzęta. Można było o tym przeczytać w poście: dlaczego nie jeździmy na słoniach. A jak było z rekinami? Kiedy zaczęliśmy planować wyjazd na Filipiny, na naszej liście pojawiło się Oslob. Teoretycznie wieloryby nie są tam w niewoli, lecz w swoim naturalnym środowisku. Przeciwwskazań teoretycznie nie było, wszystko wyglądało ok. Później, kiedy zaczęłam czytać o nurkowaniu z rekinami, doszliśmy do wniosku, że nie chcemy uczestniczyć w tej atrakcji przede wszystkim dlatego, że jest ona ogromnym, komercyjnym przedsięwzięciem, a do tego istnieją spory co do jej wpływu na zachowania tych olbrzymich ryb.

Kiedy jednak pochłonął nas klimat Filipin, pomału zaczęliśmy zmieniać zdanie. Spotykaliśmy innych podróżników, którzy z zachwytem opowiadali o pływaniu z rekinami. No i pojawił się dylemat… Z jednej strony człowiek ma niesamowitą ochotę zobaczyć te największe ryby, z drugiej boi się, że ta atrakcja nie jest do końca dobra. W tym poście nie znajdziecie niestety odpowiedzi na pytanie, czy warto odwiedzić Oslob. Przeczytajcie, na czym to polega oraz jak wygląda. Decyzja będzie należała do Was.

O rekinie wielorybim słów kilka…

Rekin wielorybi to największa na świecie ryba. Największy zmierzony osobnik miał ponad 18 metrów długości. To jeden z trzech rekinów, które lubią ludzi i żywią się planktonem (prócz niego też rekin długoszpar — żarłacz olbrzymi i rekin wielkogębowy). Jego skóra może mieć do 10 cm grubości. Prowadzi migracyjny styl życia, lubi pływać blisko powierzchni wody. Pokonuje tysiące kilometrów, rekordzista ma na koncie 12000 km w czasie jednej migracji. W dalsze podróże ruszają dopiero te osobniki, które osiągnęły długość 5 metrów. Rekin wielorybi ma 3000 małych zębów. Może dożyć 70 lat. W ciągu godziny potrafi odfiltrować 1,5 mln litrów wody. Niestety jego mięso jest jadalne. Ponieważ nie jesteśmy ekspertami z dziedziny rekinów, odsyłamy Was do strony dinoanimals.pl, na której można poczytać o tych wspaniałych rybach.

Rekiny wielorybie są gatunkiem, któremu grozi wyginięcie. Jego populacja przez ostatnie 75 lat zmniejszyła się o połowę. Filipiny były jednym z pierwszych krajów na świecie, który rekiny otoczył ochroną (od 1998 roku). Tym samym w 2016 roku Międzynarodowa Unia Ochrony Przyrody zmieniła status rekina wielorybiego z „narażony na wyginięcie” na „zagrożony„. Australijski Rząd, który chroni populacje wielorybów z rejonu Rafy Ningaloo, opracował zasady, których należy przestrzegać w przypadku ekoturystyki związanej z oglądaniem tych ryb. Zasady te, mniej lub bardziej zmodyfikowane, przejęły inne miejsca na świecie, które taką ekoturystykę uprawiają (w tym Oslob).

Jakie są te zasady? Proste:

 

Skąd pomysł na pokazywanie rekinów w Oslob?

Sama tradycja karmienia rekinów przez rybaków jest dużo starsza niż pomysł na pokazywanie ich w Oslob. Kiedy okoliczni rybacy wypływali na połowy, to rekiny często im w nich przeszkadzały. Wtedy wymyślono karmienie ich krewetkami po to, aby odciągnąć je od łodzi rybackich. Kiedy rybacy w Oslob zorientowali się, że karmiąc rekiny, można „nakłonić” je do podpływania blisko brzegu, odkryli, że jest to genialny pomysł na zarobek.

Po co ciągnąć turystów w morze i ryzykować, że nie zobaczą rekina, skoro można rekiny „przyprowadzić” do turystów? „Przemysł rekinowy” w Oslob ruszył na dobre w 2011 roku i błyskawicznie stał się bardzo popularny. Z dziesiątek turystów zrobiły się ich setki, nikt nie nadzorował działania tego miejsca. W Oslob nie było należytej infrastruktury, a wszystko odbywało się dość chaotycznie. W świat poszła informacja o tym, że rekiny są kaleczone przez łodzie i dotykane przez turystów.

LAMAVE czyli badania i nadzór nad Oslob

Od grudnia 2011 roku sytuacja w Oslob została objęta nadzorem LAMAVE (The Large Marine Vertebrates Research Institute Philippines) pozarządową organizacją zajmującą się badaniem, edukacją i ochroną m.in. rekinów wielorybich. LAMAVE przez dwa lata badało przemysł turystyczny i populacje rekinów w Oslob. Rezultaty tych obserwacji opisano w sprawozdaniach z badań wydanych w 2014 i 2015 roku. Znalazła się tam nie tylko analiza populacji rekinów w Oslob, ale także jej interakcja z przemysłem turystycznym.

Niestety badania pokazały, że w Oslob nie dzieje się dobrze, że łamane są zasady określone przez Australijski Rząd, które w Oslob także miały być przestrzegane. Przede wszystkim zarzucono to, że w Oslob przyjmowanych jest zbyt dużo turystów, oraz że na wodę wypływa za duża ilość łódź. Wytknięto, że łodzie są za blisko siebie, a tym samym rekiny mają mało miejsca. Zdaniem LAMAVE ta ciasnota i duże skupisko ludzi powoduje, że ryby są dotykane przez turystów (często nieumyślnie) i ranione przez łodzie. Dużą uwagę poświęcono także temu, że wśród turystów panuje chaos, a łodzie zwłaszcza przy dużym wietrze i falach, potrafią na siebie wpadać, a nawet się przewracać.

LAMAVE wytknęło błędy, określiło plan poprawy i zaangażowało w nią lokalny samorząd. Oslob jest pod nadzorem, obserwacje trwają, poprawa ma być zauważalna. Tylko czy to wszystko wystarczy?

 

 

Ingerencja w ekosystem?

A dlaczego miejsca typu Oslob martwią ekologów? Karmione przez ludzi rekiny, zamiast szukać pożywienia, idą (a raczej płyną) na łatwiznę i z chęcią pojawiają się na posiłkach. Często zdarza się też, że rekiny podpływają do innych łodzi z nadzieją, że tam też zostaną nakarmione i ulegają wtedy zranieniom. Dużo mówi się też o zmianie tras, jakie powinny pokonywać rekiny i tym, że decydują się one na pozostanie w jednym miejscu, co z kolei może mieć wpływ na ich populacje. Z drugiej jednak strony pojawiają się głosy, że dzięki takiej formie turystyki, rekiny są bezpieczne i coraz rzadziej zabijane przez kłusowników.

Kiedy wertowałam strony osób i fundacji, które zajmują się ochrona rekinów wielorybich na świecie, dowiedziałam się, że ich sztuczne dokarmianie może mieć w niektórych aspektach obustronną korzyść. Z jednej strony rekiny są pod opieką ludzi, a tym samym spada ilość zabijanych osobników. Często ci, którzy na nie polowali, zastąpili to turystyką, czerpiąc korzyści z pokazywania rekinów żądnym wrażeń turystom. Tym samym może zwiększać się ich populacja (rekinów, nie turystów). Do tego ludzie mają miejsca pracy, rozwija się przemysł turystyczny, a ci, którzy kiedyś na rekiny polowali, teraz o nie dbają.

 

I JAK TO WYGLĄDAŁO W RZECZYWISTOŚCI?

Z Siquijor do Oslob

Do Oslob ruszyliśmy z Siquijor. O 4:30 pod The Bruce podjechał po nas tricykl. Z kierowcą umówiliśmy się dzień wcześniej. Przejazd z The Bruce do portu w Siqujor kosztował 250 PHP dla czterech osób. O 6 rano siedzieliśmy już na promie, który płynął do Dumagete na wyspie Negros. W porcie ponownie wzięliśmy tricykla, który za 150 peso przewiózł na do portu Sibulan, z którego odchodzą promy na Cebu. Następnie wsiedliśmy na prom z Dumagete (Sibulan) do Lilao na wyspie Cebu.

Pod portem w Lilao, chyba o każdej porze, czeka rzesza kierowców. Każdy chce nas zabrać do Oslob. Chyba wszyscy turyści przybywają tam tylko w jednym celu. Bierzemy tricykla, który zawozi nas do ośrodka, w którym wykupuje się bilety na pływanie z rekinami (przejazd to koszt 200 PHP za 6 osób).

Jak to przebiega?

Na miejscu ruch jak w ulu. Turystów jest już całkiem sporo. W naszej grupie jedna osoba decyduje się zostać na brzegu, nie martwimy się więc pozostawieniem plecaków i nie musimy korzystać z szafek jakie są na miejscu. Przebieramy się w stroje (jest przebieralnia). Kupujemy bilety na snurkowanie z rekinami. Nurkowanie 1500 PHP, snurkowanie 1000 PHP, a oglądanie rekinów z łódki – 500 PHP.

W samych strojach kąpielowych i GoPro w ręce zostajemy wsadzeni na samochód. W tej samej grupie wsiądziemy później na łódkę. Samochód podwozi nas do ośrodka obok. Tam odbywają się szybkie przeszkolenia z zasad pływania z rekinami, przed instruktorem siedzi grupa, która uważnie słucha co wolno, a czego nie. Nam nikt nic nie mówi, sami oglądamy plansze z opisami. Po tym idziemy na brzeg i tam czekamy na wejście do łódki. Wtedy też zostajemy poinformowani, że przed nami jakieś… dwie godziny czekania. Ludzi dookoła masa, całe nabrzeże zajęte, kolejka prawie w ogóle się nie posuwa, czekanie się dłuży… Nie mamy przy sobie pieniędzy, aby kupić coś do picia, nie mam aparatu. Bezsensownie siedzimy i czekamy. Czekamy i jesteśmy coraz bardziej poirytowani.

Jeszcze siedząc na brzegu, widzimy cały rząd łódek, które leniwie bujają się na wodzie. Znajdują się jakieś 200 metrów od brzegu. Kiedy przychodzi nasza kolej, dostajemy kamizelki ratunkowe, wsiadamy do łódki i odbijamy od brzegu. Jeszcze zanim dopłyniemy na miejsce i ustawimy się w rządku, widzimy pod taflą wody rekiny wielorybie. Nawet nie trzeba schodzić z łódki, już z góry widok tych olbrzymów robi niesamowite wrażenie. Kiedy łódź się ustawia w szeregu, dostajemy pozwolenie na wejście do wody. I tu zaczyna się najgorszy akt tego przedstawienia…

Zobaczyć rekina wielorybiego…

Wszyscy siedzący na łódce wskakują do wody. Ja przez chwilę siedzę dalej i patrze jak ogromne cielska rekinów przepływają wzdłuż szpaleru łódek. W końcu i ja decyduję się zanurzyć. Woda jest chłodna, a do tego wokół roznosi się drażniący zapach planktonu. Czuję się trochę tak, jakbym miała wejść do akwarium, do którego ktoś przed chwilą wsypał całą karmę dla rybek.

Będąc w wodzie szybko orientuję się, że trzeba uważać i to nie na rekiny, a na innych oglądających. Wszyscy się przepychają, potrącają i zachowują tak, jakby chcieli zrobić zdjęcie na miarę Word Press Photo. Mistrzostwem świata jest robienie sobie podwodnego selfi z rekinem w tle. Uważać trzeba na osoby, które mają ubrane płetwy. My w ekipie mieliśmy parę, która założyła prawie metrowe płetwy i nie zważając na tłum ludzi w wodzie, machała nimi na prawo i lewo. Uważać trzeba też na łódki, które dryfują za plecami pływających, bo łatwo jest dostać nimi w głowę. W całym tym szaleństwie najmniejszym zagrożeniem dla nas są rekiny. Największym — inni uczestnicy tej atrakcji.

Siedzący na łódkach Filipińczycy starają się nad nami zapanować. Nie wiem jak ogarniają naszą grupę, ale co chwilę słychać ich prośby o nieoddalanie się od łódek lub oddalenie się od rekina. Są też pomocni, kiedy chce się na łódkę wrócić. W całym tym szaleństwie, jakie odbywa się w wodzie, ich apele przynoszą średnie skutki. Co kilka minut wzdłuż szpaleru łódek przepływa ta najważniejsza, mała łódź, z której wysypywany jest plankton. Za nią płynie rekin. Jego widok robi niesamowite wrażenie. Nie ma najmniejszych szans, abym opisała to, co czuje człowiek, który kilka metrów od siebie widzi tak olbrzymią rybę.

…i nie dać się zabić!

Staramy się trzymać z boku i nie brać udziału w tej walce o miejsca w pierwszym rzędzie. Dlatego też nie nagraliśmy pięknego filmu ani nie zrobiliśmy cudownych zdjęć. Mimo to mieliśmy sporo szczęścia, bo w pewnym momencie jeden z rekinów oderwał się od planktonu i ruszył w stronę morza, przepływając dokładnie obok nas. Śmiem stwierdzić, że nie zachowaliśmy wtedy należytej odległości, ale w tak krótkim czasie nie ma najmniejszych szans, aby odpłynąć od rekina.

Po 30 minutach dostajemy hasło, że trzeba wracać. Pakujemy się z powrotem na łódź i wracamy na brzeg. Dookoła słychać ochy i ahy, wszyscy są zachwyceni. Niektórzy chwalą się jak blisko podpłynęli i jaki genialny materiał nagrali. Zaczynam wstydzić się za innych ludzi i rozumieć skąd tyle w tej atrakcji kontrowersji. Po wyjściu na brzeg bierzemy prysznic (znajdują się na plaży) i ruszamy dalej.

Było warto?

Wrażenia mam do dziś bardzo mieszane. Z jednej strony rekiny wyglądają niesamowicie i możliwość zobaczenia ich jest czymś nie do opisania. Wolałabym jednak zobaczyć je gdzieś w innym miejscu, gdzieś, gdzie swobodnie by sobie pływały. Podobno jest to możliwe w okolicy Donsol, a także w pobliżu wysp Balicasag i Pamilacan. W końcu, kiedy nie ma ich na jedzeniu w Oslob muszą pływać gdzieś w okolicy.

Nie jestem ekologiem, nie chcę wypowiadać się na temat zagrożenia gatunku. Czytając jednak różne strony i publikacje, dochodzę do wniosku, że nawet ekolodzy nie są w tej kwestii jednomyślni. Największy problem w Oslob to turyści. Gdyby potrafili oni spokojnie siedzieć w wodzie i oglądać ten spektakl to wszystko przebiegałoby jakoś przyjemniej. Skoro bowiem zasady mówią, że ryb dotykać nie wolno, to nie wolno i żadna potrzeba chwili nie powinna tłumaczyć takiego zachowania. Gdyby też pazerność Filipińczyków nie była taka duża, to spokojnie można byłoby ograniczyć ilość odwiedzających. Po raz kolejny przekonałam się, że to my — ludzie, stanowimy największe zagrożenie dla środowiska. Z niczego nie umiemy korzystać z umiarem. Szkoda, że tym razem ze szkodą dla tych pięknych rekinów.

 

2 minutowy film z naszego przebywania z pobliżu rekinów wielorybich na Oslob

[embedyt] https://www.youtube.com/watch?v=5UkYgnNFVKI[/embedyt]

 

 

Na poniższym filmiku można zobaczyć jak powinno to wyglądać. Małe grupy, niewiele łódek, spora przestrzeń. U nas wyglądało to zdecydowanie inaczej 🙁

Filipiny 2017 – Film
Nasze Filipiny

30 dni

10 wysp

4000 przebytych kilometrów

Samolotami, promami, łodziami, skuterami, tricyklami, autobusami, jeepneyami i oczywiście pieszo.

Filipiny — wyspiarski kraj położony w południowo-zachodniej części Azji. Przez niektórych uważane za raj na ziemi. 7000 wysp, na których można znaleźć wszystko — przepiękne plaże, ale i wulkany, lasy tropikalne, jaskinie, wodospady, pola ryżowe i przepiękne miejsca do nurkowania. Kraj zawsze uśmiechniętych ludzi, którzy często żyją za jednego dolara dziennie. Kraj ogromnych kontrastów, gdzie obok prężnie rozwijających się metropolii, ludzie śpią na cmentarzu.

Film z naszej podróży

Można na nim zobaczyć migawki z miejsc, jakie udało nam się odwiedzić. Bohol (Wzgórza Czekoladowe, Sanktuarium Tarsierów, rzeka Loboc) oraz Panglao wraz z wyspą Balicasag, na której szukaliśmy żółwi. Siquijor – nasz filipiński raj wraz z wodospadami, jaskiniami i przepięknymi plażami. Nurkowanie z rekinami wielorybimi w Oslob na Cebu oraz błękitny wodospad Kawasan. Palawan na którym odwiedziliśmy Podziemną Rzekę w Sabang oraz El Nido ze słynnym hopping Island oraz cudowną plażą Nacpan Beach.

To właśnie w północnej części Palawanu zobaczyliśmy najpiękniejszy podwodny świat, jaki do tej pory widzieliśmy. Udało nam się też zobaczyć wyspę Luzon na której zwiedziliśmy słynną Sagadę z wiszącymi i lezącymi w jaskiniach trumnami. To właśnie w Sagadzie zobaczyliśmy jedną z piękniejszych jaskiń na Filipinach. Na północ od Manilii odwiedziliśmy też BanaueBatad z zapierającymi dech w piersiach tarasami ryżowymi.

Migawki ze wszystkich tych miejsc odnajdziecie w naszym filmie. Może to i niewiele. Filipiny są tak piękne i różnorodne, że można spędzić na nich kilka lat i nadal czuć niedosyt. Może jeszcze kiedyś tam wrócimy…

 

Miesięczny pobyt na Filipinach zamknięty w jednym filmie. Zobacz sam…

[embedyt] https://www.youtube.com/watch?v=jcDnh-AtgnU[/embedyt]

 

Cały czas piszemy relację z Filipin, aby ją zamknąć brakuje jeszcze relacji z Oslob, Palawanu (Podziemna rzeka, El Nido, hopping Island, Nacpan Beach) oraz Luzon (Manila, Sagada, Banaue i Batad). Obiecuję ją skończyć jak najszybciej.

Do tej pory o Filipinach możecie przeczytać w tych relacjach:

Apartamenty Szuflandia w Wiśle

Znudziło ci się nocowanie w murowanych pensjonatach, które swoją bryłą przypominają nudną i szarą figurę geometryczną? Chciałbyś gdzieś wyskoczyć na weekend, ale marzy Ci się miejsce z klimatem, pomysłem i nowatorskim designem? Chciałbyś zasypiać i budzić się z widokiem na las, góry i rozgwieżdżone niebo? No to właśnie znaleźliśmy takie miejsce! Nazywa się Szuflandia i znajduje się w Wiśle.

Z uwagi na fakt, że do kolejnej wyprawy zostało nam jeszcze trochę czasu, a od powrotu z Filipin minęła już wieczność, postanowiliśmy, że trzeba wyrwać się z miasta choć na weekend. Przeglądając oferty w Internecie i szukając jakiegoś miejsca z klimatem, trafiliśmy na Apartamenty Szuflandia. Szczęściem jakimś okazało się, że można spędzić tam jeden z wakacyjnych weekendów.

Apartamenty Szuflandia*

Środek Beskidzkich lasów. Z daleka od drogi głównej i nawet kawałek od bocznej. Gdzieś pod lasem, na stoku góry Kiczera, obok potoku i w pobliżu wyciągu stoją dwa przepiękne, drewniane domki. Z trzech stron otacza je las. W jednym znajdują się apartamenty dla par (dwuosobowe), w drugim dla rodzin (czteroosobowe). Ma być cicho, spokojnie i zdrowo. Apartamenty Szuflandia przypominają odrobinę skandynawskie klimaty, pomyślane są prosto, skromnie i w zgodzie z naturą. Jest w nich jakaś taka przytulna delikatność, która sprawia, że momentalnie człowiek czuje się w nich jak w domu. Trzeba zaznaczyć, że domki w całości wykonane są z drewna, a sporą część ścian apartamentów zajmują okna. Dzięki temu mamy pod dostatkiem dziennego światła.

Apartament Joy

Rezerwujemy apartament dla dwóch osób, Dostajemy pokój na drugim, najwyższym piętrze. Kiedy do niego wchodzimy, stajemy zaskoczeni i stwierdzamy, że wnętrze robi wrażenie. Jest prosto, surowo, naturalnie i klimatycznie. Ściany obite są brzozową sklejką, która okazuje się być niesamowicie wdzięcznym elementem wystroju. Mnie bardzo podobają się abażury do lamp, które wyglądają na ręczną robotę. Najważniejsze miejsce w pokoju — podwieszane łóżko, robi na nas takie wrażenie, że od razu się do niego pakujemy i stwierdzamy, że nigdzie już nam się nie chce ruszać. Przez ogromne okno widać las, nie mogę się doczekać, aż zajdzie słońce i będę mogła oglądać, gwiazdy leżąc w łóżku.

Jest wszystko czego potrzebujesz…

W apartamencie, prócz genialnego, podwieszanego łóżka znajduje się kuchnia z całkowitym wyposażeniem. Jest lodówka, płyta indukcyjna, zlew. Do dyspozycji jest komplet talerzy, sztućców i wszystko, co niezbędne do przygotowania posiłku. Jest też czajnik i herbata. W lodówce czeka na nas talerz winogron. W łazience znajdziemy mydło do rąk i oczywiście komplet ręczników. Pokój aż lśni czystością (w Szuflandii gości prosi się o niewchodzenie do pokoi w obuwiu, co zresztą bardzo się nam podoba). Jest też klimatyzacja (nie korzystamy), gniazdko do podłączenia telewizora (też nie korzystamy) oraz Internet bezprzewodowy.

Nam najbardziej zależy na ciszy i spokoju. Obie te rzeczy od razu znajdujemy w Szuflandii. Jest cicho, jak makiem zasiał. O tym, że pozostałe domki są zajęte, wiedzieliśmy tylko dlatego, że na parkingu stały samochody. Zaprałam laptopa, aby dokończyć post o Siquijor, ale nawet nie wyciągnęłam go z torby. Szuflania spełnia wszystkie warunki jako miejsce idealne do pracy, ale naprawdę uda się to tylko tym, którzy mają bardzo silną wolę.

Jest jedna jedyna rzecz, która w tym miejscu mi przeszkadzała. Jest nią światło latarni świecące w nocy. Okna podwieszanych sypialni na drugim piętrze wychodzą na parking, na którym stoi latarnia i słupki oświetlające ścieżkę. Świecą się one wieczorem i dają naprawdę intensywne światło. Niestety tym samym można zapomnieć o zasypianiu w całkowitej ciemności. Dla mnie ogromna szkoda, bo ciemność w nocy to rzecz, której ogromnie brakuje mi w mieście.

 

Jak spędzić czas w Szuflandii?

W zasadzie można nie wychodzić z łóżka i gdyby nie piękna pogoda to pewnie spędziłabym w nim cały dzień z książką w jednej ręce i kubkiem herbaty w drugiej. To chyba pierwsze miejsce, w jakim byliśmy, w którym nie byłoby mi smutno z powodu brzydkiej pogody. Większość apartamentów posiada tarasy, więc jeżeli kogoś pobyt bardzo rozleniwi, to może sobie rozłożyć leżak i odpoczywać.

Na terenie Szuflandii znajduje się też basen, który sam w sobie stanowi nie lada atrakcję. W upalny dzień nie jest nam nic więcej do szczęścia potrzebne. Dla amatorów kiełbasek na świeżym powietrzy jest grill i miejsce na ognisko. Na wyposażeniu znajdziemy wszystko, co jest nam do grillowania potrzebne.

W okolicy Szuflandii znajdują się też trasy piesze m.in. na Przełęcz Błękitek (684 m.n.p.m.), Wielką Czantorię (995 n.p.m.) czy Soszów (800 m.n.p.m). Aby ruszyć w drogę nie trzeba nawet wsiadać do samochodu, w zasadzie mieszka się przy szlaku. Podsyłamy Wam link do mapy z trasami i szlakami turystycznymi na stronie mapa-turystyczna.pl. Oczywiście w zimie miłośnicy białego szaleństwa mają pod samym nosem stok narciarski.

Jak spędziliśmy czas przez weekend, kiedy już opuściliśmy Szuflandię?

Odwiedziliśmy Wisłę. Może i wstyd przyznać, ale była to moja pierwsza wizyta w tym mieście. Jak to w tego typu miejscach turystycznych: jest deptak, jest sporo restauracji i knajp, budki z goframi, szwarc, mydło i powidło na kolorowych straganach. Przeszliśmy więc zatłoczoną ulicą 1 maja, nad którą góruje wieża Kościoła Ewangelicko Augsburskiego im. Piotra i Pawła. Zrobiliśmy sobie spacer przez Park Kopczyńskiego i bulwar księżycowy. Znaleźliśmy czytelnię na świeżym powietrzu i park legend i podań.

Skansen w Wiśle

A, że uwielbiamy skanseny, to nie mogliśmy sobie odpuścić. Muzeum Beskidzkie imienia Andrzeja Podżorskiego znajduje się w centrum Wisły, w budynku, w którym od 1974 roku znajdowała się stara karczma. Obecnie znajduje się w niej część wystawy, na której można zobaczyć m.in. przykłady sztuki ludowej, wygląd regionalnych strojów czy drewniane zabawki. Można obejrzeć przyrządy niezbędne w codziennym życiu i pracy. Jest także zrekonstruowany wygląd dawnej izby zwanej kurno — kurlawa chyli tradycyjne wnętrze chałupy kurnej z Beskidu Śląskiego.

Wewnątrz po lewej stronie chaty znajdował się piec o wymiarach metr na półtora. Pod piecem była zagroda, w której zimą trzymano drób. W pomieszczeniu było łóżko, ale spano także na ławach i zapiecku. Najważniejszy w izbie był stół, który w domu był miejscem uświęconym.

W osobnych, drewnianych budynkach znajduje się kuźnia, chałupa kumornika z kurlawym piecem oraz pasterska kolyba z koszorem – ogrodzeniem z tynin. Do tego jest też pasieka pszczelarska i zielnik. Do tego można także obejrzeć wnętrze klasy szkolnej. Skansen może do dużych nie należy, ale ma swój urok i jest naprawdę wart zobaczenia. Chaty stojące na dziedzińcu mają… niesamowity zapach. Wystarczy do nich wejść, zamknąć oczy i poczuć się jak parędziesiąt lat temu.

Skrzyczne – z widokiem na Beskid Śląski

Odpoczynek, odpoczynkiem, ale być w górach i ich nie zobaczyć to grzech. Ponieważ u niektórych Szuflandia wzmocniła potrzebę lenistwa, to w drodze kompromisu stanęło na wycieczce na Skrzyczne. Dlaczego Skrzyczne? Bo jest tam wyciąg krzesełkowy, który miał działać także w lecie i piękna panorama na okolice. Tylko nie doczytałam sobie, że w lecie działa tylko jego górna część wyciągu…

Wyobraźcie sobie jaka była mina Wojtka, kiedy na miejscu okazało się, że trzeba na własnych nóżkach pokonać trasę do górnej stacji. Skrzyczne ma tylko 1275 m n.p.m., ale jest najwyższym szczytem Beskidu Śląskiego. Ze Szczyrku prowadzą na górę niebieski i zielony szlak pieszy. Do przejścia jest raptem 3 i pół kilometra do górnej stacji kolejki (Pod Skrzycznem) lub 8 kilometrów na sam szczyt. My oczywiście wybieramy trasę do Pod Skrzycznem, gdzie mamy zamiar wsiąść, robimy jednak zasadniczy błąd, idąc pod nim, a nie kierując się na niebieski szlak. W każdym razie na górę docieramy, ciesząc po drodze oczy pięknymi widokami.

Na Skrzycznem znajduje się schronisko PTTK, jest też boisko do siatkówki czy możliwość pogrania w badmintona. W chatce obok urzęduję starszy pan, który chętnie rozegra z nami partyjkę w warcaby lub zrobi nam (za symboliczną opłatą) konkurs strzelania z wiatrówki lub łuki. Uwaga! Zasady zmieniają się w zależności od humoru gospodarza. Dla amatorów leśnych owoców, w okolicy Skrzycznego znajdują się całe połacie leśnych borówek (lub też jagód).

Duma Wisły…

Wracając ze Skrzycznego zatrzymujemy się na chwilę pod Skocznią imienia Adama Małysza w Wiśle — Malince. Jest tam możliwość wjechania na górę skoczni wyciągiem krzesełkowym. Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 8 zł. Kiedy my docieramy na miejsce, wyciąg już nie działa, oglądamy skocznie z dołu i dochodzimy do wniosku, że bez śniegu nie robi takiego fajnego wrażenia. Za to w Wisłę trafiamy na zawody młodych skoczków. Dzieciaki mające po kilka lat walczyły o puchar na Małej Skoczni Centrum znajdującej się przy głównej ulicy Wisły.

Na piwo do Cieszyna…

Kiedy nasz weekend w Apartamentach Szuflandia dobiegł końca, a upał był tak uciążliwy, że trudno już było wysiedzieć nad basenem, postanowiliśmy ruszyć w stronę domu. Po drodze, kiedy mijaliśmy drogę na Cieszyn, wpadliśmy na pomysł, że może warto zajrzeć do tego „podzielonego miasta”. Szybko okazało się, że Cieszyn jest całkiem ładnym i dość oryginalnym miejscem. Zrobiliśmy sobie spacer po Cieszyńskiej Wenecji — części starego miasta, która znajduje się nad brzegiem rzeki Młynówki. Małe domki zbudowane są nad samym jej korytem, a przerzucone nad nią mostki, kojarzą się z Wenecją i jej kanałami.

Zajrzeliśmy też na Zamkowe Wzgórze, u którego stóp stoi Pałac Habsburgów. Na niewielkim wzniesieniu, pośród drzew znaleźć można gotycką Wieżę Zamkową, rotundę św. Mikołaja i basztę. Wzgórze porośnięte jest pięknym parkiem, rozciąga się z niego widok na czeską stronę Cieszyna i samo w sobie stanowi piękne miejsce na spacer i ucieczkę przed upałem.

Jak już ktoś zmęczy się oglądaniem miasta, może skosztować piw z Cieszyńskiego browaru, który znajduje się u stóp Zamkowego Wzgórza. Browar Zamkowy w Cieszynie powstał w 1846 rok, kiedy to książę cieszyński Karol Ludwik, zapragnął mieć własne piwo, robione obok swojej rezydencji. Piwo typu pilzneńskiego, jakie w Cieszynie wówczas ważono, stało się tak popularne w całej monarchii habsburskiej, że zainwestowano w rozwój browaru. Później browar upaństwowiono, w czasie II wojny światowej zlikwidowano, a po 1945 roku włączono do Bielskich Zakładów Piwowarsko — Słodowniczych. Obecnie jest on sprywatyzowany i należy (wraz z całą grupą Żywiec) do holenderskiego koncernu Heineken. Podobno zgodnie z ideą zachowuje swój lokalny charakter, jednak można to ocenić tylko w jeden sposób: pochylając się nad kuflem tego trunku, najlepiej mocno schłodzonego.

Gdzie zjeść…

Apartamentach Szuflandia mamy do dyspozycji całkowicie wyposażoną kuchnie, grilla i miejsce na ognisko. Jak jednak powszechnie wiadomo, odpoczynek i gotowanie nie idą u mnie w parze. Przez weekend odwiedziliśmy więc trzy punkty zbiorowego żywienia i muszę przyznać, że w okolicy Wisły da się zjeść naprawdę dobrze, a wybór restauracji różnego rodzaju jest w okolicy naprawdę duży.

Kącik Zbójnicki

Spacerując głównym deptakiem Wisły, trafiliśmy do Kącika Zbójnickiego (ul. 1 Maja, Wisła, otwarta 11:00 – 22:00). Ogromny plus za jasne, urocze i ciepłe wnętrze. Naprawdę od przekroczenia progu, aż chce się zostać w tym lokalu. Duży wybór jedzenia, znajdą coś dla siebie i Ci mięsożerni i ci, którzy wolą coś lżejszego. Ceny w granicach zdrowego rozsądku. Rozmiar dań w sam raz. Zjedliśmy bardzo dobre zupy w chlebie. Wojtka pierogi bez zarzutu, za to moje kluski śląskie lekko pozbawione smaku. Czas oczekiwania bardzo krótki, ale należy zaznaczyć, że gości wielu nie było. Siedząca obok baru pani z lokalnej społeczności w rozmowie z koleżanką skutecznie umilały nam pobyt, tak więc usłyszeliśmy połowę wiślańskich plotek. Jest klimatyczni i jest w tym miejscu spory potencjał. Może poza tymi nieszczęsnymi kluskami…

Obiad w Schronisku PTTK na Skrzycznem.

Nic tak nie smakuje, jak zupa serwowana w schronisku. Najlepiej na słonecznym tarasie. Do zupy mogą być pierogi z owocami sezonowymi. Dla mięsożernych gulasz, placki po węgiersku lub inny bigos. Minus — trzeba tam dotrzeć. Plus — widoki nad talerzem zupy piękne. Jakość jedzenia — szczerze… jak się już tam człowiek dostanie i uda mu się coś zamówić, a do tego znaleźć kawałek stolika, to wszystko smakuje jak u mamy. A tak poważnie to jedzenie w Schronisku jest bardzo dobre. Oczywiście nikt nie będzie się tam specjalnie wybierał na zupę, ale gdybyście przy okazji tamtędy przechodzili, to naprawdę warto coś zamówić.

Koliba Pod Czarcim Kopytem

Chyba najciekawsze, jedzeniowe odkrycie tego weekendu. Inspiracje zaczerpnęliśmy ze strony Apartamentów Szuflandia. Przypuszczam, że inaczej byśmy się tam nie trafili. Restauracja znajduje się w Ustroniu (Równica 23, otwarta od 11:00 – 22:00), a dokładnie mówiąc, kawałek nad Ustroniem. Wygodniej się tam dostać samochodem, ale spacerek pod górkę w cieniu lasu może skutecznie zaostrzyć apetyt. Na miejscu, kiedy już udało nam się upchnąć w jakiejś dziurze samochód, oczom naszym ukazała się całkiem niepozorna chata, która nie wyglądała jakby miała pomieścić ten tłum ludzi, którzy na parkingu zostawili swoje samochody. W pierwszej chwili chcieliśmy uciec przerażeni tym co musi dziać się w środku. Doszliśmy jednak do wniosku, że przynajmniej zobaczymy ten sławetny wystrój.

A w środku okazało się, że z pozoru niewielka i skromna koliba, kryje niesamowite skarby. Jest co oglądać i jest czym się zachwycać. Ważne, tylko aby swojego zwiedzania nie zakończyć przy barze, który znajduje się na wprost wejścia, tylko odważnie zapuścić się w inne kąty. Jak podaje opis restauracji, najstarszą jej częścią jest stara obora z 1793 roku, znajdująca się na prawo od wejścia. Obowiązkowo musicie odnaleźć kominek w kształcie głowy diabła, stare piece i kozę. Uroku dopełnia bardzo miła obsługa i rewelacyjne jedzenie.

Na koniec…

* Projekt Apartamentów Szuflandia autorstwa BRANDYS DESIGN został nagrodzony w plebiscycie: Polska Architektura XXL 2016, w kategorii Kubatura – Obiekty Publiczne.

Atrakcje Siquijor, czyli 10 rzeczy, które musisz zrobić będąc na wyspie.

Siquijor to jedna z rzadziej odwiedzanych wysp na Filipinach. Tak przynajmniej twierdza sami jej mieszkańcy. To mała perełka otoczona lasami namorzynowymi, rafą koralową, upstrzona wodospadami i kolonialnymi kościołami. Wokół Siquijor biegnie droga, wewnątrz której leżą wzgórza z zalesionym szczytem Mt. Bandilaan. Hiszpanie nazwali ją „Wyspą Ognia”, bo korony jej drzew pokrywały niezliczone ilości świetlików. Dla nas Siquijor okazał się wyspą pełną atrakcji.

O tym, jak dostaliśmy się na Siquijor i gdzie spaliśmy, można przeczytać w poście Siquijor — zaczarowana wyspa. Będąc tam, warto zrobić coś więcej niż tylko siedzieć na leżaku, relaksować się i patrzeć w horyzont. Wyspa ma dużo więcej do zaoferowania niż błogi relaks. Choć Siquijor ogromnie rozleniwia, warto ruszyć się z leżaka i zobaczyć kilka wspaniałych miejsc. Przed Wami krótki przewodnik o tym, co trzeba zrobić, będąc na Siquijor.

1. SKORZYSTAJ Z FISH SPA W CIENIU STAREGO DRZEWA

Century Old Balete Tree to najstarsze drzewo na całej wyspie, ma około 400 lat. Drzewo z gatunku balete należy do rodziny figowców, uważane jest za pasożyta i dusiciela — roślinę, która oplata inne drzewo i z czasem doprowadza do jego uschnięcia. W niektórych regionach Filipin uważa się, że w tych roślinach zamieszkują duchy, a szamani w ich wnętrzach wykonują magiczne rytuały. Drzewo na Siquijor jest wyjątkowe z dwóch powodów: znajdujące się w środku balete drzewo nie uschło i nadal ma się dobrze, a z korzeni roślin wypływa źródło, którego wody wpływają do kamiennego basenu.

W basenie żyją ryby z gatunku Garra Rufa, czyli brzana ssąca. Większość z nas kojarzy je z modnych ostatnio Fish Spa. Garra Rufa żywi się martwym naskórkiem i jest wykorzystywana w ichtioterapii chorób skóry. Nie przypuszczaliśmy nawet, że oglądając najstarsze na wyspie drzewo można skorzystać z takiej atrakcji.

Łatwo znaleźć to miejsce, gdyż Century Old Balete Tree znajduje się przy głównej drodze: Circumferential Road w miejscowości Lazy. Aby zanurzyć stopy w zimnej wodzie i skorzystać z atrakcji naturalnego fish spa, trzeba zapłacić całe 10 peso (+ 10 peso za parking). Zachwyceni olbrzymim drzewem usiedliśmy na kamiennym brzegu basenu i zanurzyliśmy stopy w chłodnej wodzie. Od razu przypłynęły ryby. Niektóre z nich były wielkości dorodnych karpi i błyskawicznie przyssały się do stóp i łydek. Uczucie było okropne, gdyż ugryzienia brzany niesamowicie łaskoczą.

Pieniądze z „biletów wstępu” są przeznaczone na utrzymanie terenu w czystości. Obok basenu można kupić świeżego kokosa i coś do picia, są nawet jakieś pamiątki. Minus dla tego miejsca za trzymanie w małych klatkach małpki i pieska. Nie udało nam się ustalić, dlaczego zwierzęta są tak trzymane 🙁

 

2.  SKOCZ DO WODOSPADU

Na turystycznej mapie Siquijor zaznaczone są tylko dwa największe wodospady (Cambugahay i Lugnason Falls). Podobno na wyspie znajduje się ich dwanaście, odpowiadają znakom zodiaku i są ukryte głęboko w dżungli. Niektóre z nich są wodospadami tylko z nazwy i to, co ukazuje się naszym oczom, przypomina raczej mały uskok wody z niewielkim oczkiem wodnym. Są też jednak prawdziwe perełki. Do wodospadów można trafić, kierując się wskazówkami mieszkańców lub jadąc za znakami.

Największym i chyba najbardziej atrakcyjnym wodospadem na Siquijor jest Cambugahay Falls. Znajduje się on jakiś kilometr od źródła rzeki, której nazwy nigdzie nie znalazłam. Aby do niego dojechać, należy w miejscowości Tigbawan kierować się w głąb wyspy. Łatwo trafić, gdyż przy głównej drodze znajdują się znaki, a przy wodospadzie jest parking (płatny 10 peso za skuter, czyli jakieś 72 grosze). Do wodospadu prowadzą 138 schodki z kamienia. Już w trakcie schodzenia, spomiędzy bujnej zieleni widać szmaragdowe wody jeziorka. Już z daleka kolor wody robi ogromne wrażenie…

Sam wodospad ma trzy poziomy, każdy inaczej ukształtowany, ale wszystkie przepiękne i nadające się do kąpieli. Warto więc ruszyć kawałek w górę i zobaczyć wyższe tarasy. Niebywale zachwycający kolor wody i jej stosunkowo wysoka temperatura sprawia, że człowiek nie może się powstrzymać przed kąpielą. Na najniższym poziomie znajduje się lina, zwana przez lokalnych huśtawką Tarzana, z której można skakać do wody. Przypomina to trochę atrakcje z dzieciństwa. Z tego, co pamiętam, skoki były symbolicznie płatne. Podobna, płatna lina była też na wyższym poziomie. Z tego, co mówili nam miejscowi, to najgłębsze jest właśnie najniższe jezioro, ale na wyższym poziomie woda spokojnie zakrywa dorosłego człowieka.

Jakiś niecały kilometr niżej (w stronę miasta Tigbawan) znajduje się wodospad Lagaan Falls. Nie jest on tak imponujący i zachwycający jak Cambugahayan, ale również ma swój urok i sam w sobie stanowi fajną atrakcje. Oczywiście przed wodospadem jest symbolicznie płatny parking. Siedzący tam miejscowi tłumaczą nam, że droga na dół jest dość skomplikowana i muszą nas zaprowadzić. Nie jesteśmy w stanie ich przekonać, że damy sobie radę. Schodząc w dół, rozmawiamy o… papieżu. Wodospad mały nie jest, oczywiście jest lina i możliwość skoków do wody. W tym przypadku darmowa, obok stoi skarbonka na dobrowolne opłaty. Nie trzeba skakać, wystarczy popatrzeć na akrobacje, które wykonują młodzi Filipińczycy.

Znajdujemy też niedaleko Cabugsaijan Falls, do którego prowadzi bardzo strome zejście. Wodospad jest kameralny i niewielki, w wodzie pluskały się tylko dwie Azjatki. Jest jeszcze jeden imponujący wodospad, do którego my jednak nie dotarliśmy, jest to Lugnason Falls nad niedaleko miejscowości San Juan.

UWAGA: zanim skorzystasz z uroku wodospadu i skoczysz do wody, sprawdź jej głębokość lub poradź się Filipińczyków. W niektórych miejscach woda w basenach jest naprawdę głęboka. W okolicy wodospadów nie ma toalet, parkingi są symbolicznie płatne, często kobiety sprzedają przy nich napoje. Zdarzyć się może, że będziecie słyszeli, iż potrzebny jest Wam przewodnik. Bez niego spokojnie dacie radę, ale pamiętajcie, że w ten sposób mieszkańcy Siquijor zarabiają na utrzymanie rodzin. Warto za symboliczną opłatą skorzystać z ich pomocy. W większość miejsc korzystanie z atrakcji typu liny czy huśtawki (skoki do wody) jest płatne.

3. ODKRYJ PLAŻE

I to nie tylko te, o których piszą przewodniki. Siquijor to wyspa z pięknymi plażami, białym piaskiem, turkusowymi odcieniami morza i palmami leniwie przekrzywiającymi się w stronę wody. To jedna z największych atrakcji wyspy. Zawsze musi być jednak jakiś haczyk… Kiedy zaczyna się odpływ, oczom ukazywały się długie łąki glonów. Można było spacerować w głąb morza i patrzeć jak lokalni zbierają skorupiaki. Jeżeli więc zjawisz się na wyspie właśnie w porze odpływu, to niech ten widok Cię nie zniechęca. Rano wody będzie pod dostatkiem.

Salagdoong Beech

Większość osób i przewodników polecała nam wizytę na Salagdoong Beach. Ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. Plaża znajduje się we wschodniej części wyspy, a droga do niej prowadzi przez przepiękny las. Cały teren jest prywatny, więc przy wjeździe należy uiścić opłatę: 25 peso za osobę dorosłą (całe 1,8 zł) o 20 peso za skuter (1,4 zł), ale w tej cenie mamy już parking gratis. Salagdoong Beach był kiedyś wspaniałym i pięknym ośrodkiem, dziś jest wybetonowanym, podupadającym kurortem, w którym na każdym kroku widać brak funduszy lub chęci.

Główną atrakcją tego miejsca są dwie platformy do skoków (górna na wysokości 22 metrów ponad taflą wody) oraz zjeżdżalnia, z której wpada się prosto w morskie fale. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy weszliśmy na platformę i zobaczyliśmy tabliczkę z informacją, że ze zjeżdżalni nie można korzystać. Faktycznie po bliższych oględzinach okazywało się, że stan techniczny przyrządów jest tak opłakany, że nawet stojąc tam, człowiek bał się, że wszystko pod nim się zawali.

Salagdoong Beach, mimo że jest plażową wizytówką Siquijor i jedną z większych atrakcji wyspy, trochę nas zawiodła. Plaża dzieli się na dwie części: mniejszą, całkiem urokliwą i większą (a w zasadzie dłuższą) niestety dość wąską i wybetonowaną. Długie, betonowe nabrzeże ciągnie się aż po skraj plaży. Górował kiedyś nad tym całkiem sympatyczny ośrodek, który teraz wygląda jak opuszczony szpital psychiatryczny. Podobno można nocować tutaj w kilku domkach i nawet ceny są przystępne, ale ogólny widok tego miejsca jakoś nie zachęcił nas do tego, aby się tutaj przenieść.

Przy plaży znajduje się restauracja, w której można zjeść obiad, ceny oczywiście są adekwatne do miejsca (uwaga na strasznie długi czas oczekiwania na potrawy). Dla nas Salagdoong Beach to miejsce zaniedbane ze zbyt dużą ilością betonu, ale myślę, że będąc na Siquijor, warto tam zajrzeć. Może Wam uda się trafić na działającą zjeżdżalnie.

Kagusuan Beach czyli plaża z policjantem

Chyba najbardziej ukryta plaża na całym Siquijor. Znajduje się na południowo — zachodnim skraju wyspy i aby się do niej dostać, należy przejechać przez kilka wiosek i las. Od głównej drogi dzieli ją około czterech i pół kilometra. Zbliżając się do plaży, mijaliśmy tabliczki z ostrzeżeniami i informacjami, że jest tu… niebezpiecznie. Faktycznie końcowa część drogi wiedzie przez las, w którym nie widać żywej duszy.

Na końcu dotarliśmy do małego parkingu przed Kagusuan Beach, zostawiliśmy skutery i bardzo stromymi schodami zeszliśmy na dół. Zaskoczyły nas tam dwie rzeczy: ogromne, prawie dziesięciometrowe głazy porozrzucane po plaży i obecność policjanta. Ten ostatni w rozmowie przekazał nam, że zdarzały się napaści na plażowiczów i kradzieże. Plaża Kagusuan Beach znajduje się na odludziu i władze uznały, że należy pilnować bezpieczeństwa turystów.

Plaża w San Juan

Nie ma nazwy, znana jest jako Poblacion San Juan Beach, jest jedną z najdłuższych i najszerszych plaż na Siquijor. To wzdłuż niej znajduje się największe skupisko ośrodków wypoczynkowych, atrakcyjnych hoteli, hosteli czy innych kwater. Do wyboru mamy wszelkie standardy i spory rozrzut cen. W większości przypadków, aby dostać się na plaże, należy przejść przez teren jednego z ośrodków. Nie stanowi to jednak dla nikogo problemu. To właśnie na tej plaży spędziliśmy cały swój pobyt na Siquijor. Jak dla mnie to jedna z najpiękniejszych plaż Filipin i nikt nie przekona mnie do zmiany zdania.

Paliton Beach

Okrzyknięta najpiękniejszą plażą Siquijor. Paliton Beach znajduje się w południowo — zachodniej części wyspy. Rozpościera się z niej widok na Apo Island, a co ważniejsze można z niej oglądać najdłuższe zachody słońca (patrz punkt 8). Aby do niej dojechać, należy w miejscowości Paliton skręcić w stronę plaży (jadąc z San Juan, trzeba skręcić w lewo) i po przejechaniu około 800 metrów i minięciu ośrodka Coral Bay, jest się już na miejscu. My właśnie dotarliśmy na ten fragment plaży. Zastaliśmy garstkę plażowiczów, kąpiące się w wodzie dzieci i tych, którzy czekali na zachód słońca. Plaża była zasłana łódkami, które zaraz po zachodzie słońca zepchnięto na wodę.

Jest jeszcze jedna część Paliton Beach, większa i podobno ładniejsza. Aby się na nią dostać, należy skręcić w lewo z głównej drogi, 750 metrów dalej. To właśnie ta część jest uważana za najładniejszą plażę Siquijor. Jest to też atrakcyjne miejsce do skurkowania i nurkowania, gdyż okolice tej plaży to morskie sanktuarium. Podobno znajdują się tam trzy podwodne jaskinie.

 

4. Zejdź pod ziemie – największa atrakcja Siquijor

Jaskinia Cantabon jest najsłynniejszą jaskinią wyspy (podobno wszystkich jaskiń na Siquijor jest ponad czterdzieści). Znajduje się w centralnej części Siquijor, niedaleko jej szczytu Mt. Bandilaan. Trzeba dojechać do miejscowości Cantabon i tam u zbiegu trzech dróg, w centrum miasteczka znajduje się punkt z biletami i przewodnikami. Jaskinia nie jest niestety oznaczona na mapach Google.

Jaskinia Cantabon została odkryta w 1985 roku przez grupę zagranicznych myśliwych. Od tego czasu stała się skarbem wyspy. Jaskinia to system korytarzy, wodospadów, basenów i strumieni, który biegnie pod ziemią. Można w niej obejrzeć zarówno przepiękne stalaktyty i stalagmity, jak i zobaczyć podziemne jeziorka. Do dnia dzisiejszego nie udało się zbadać całości podziemnych korytarzy.

Do Cantabon Cave teoretycznie można wejść samemu, gdyż nikt nie pilnuje wejścia. Przed nami para Niemców podjęła taką próbę. Po pierwszym metrze wycofali się i wrócili po przewodnika, latarki i hełmy. O konieczności posiadania latarek nie muszę pisać. Kaski są naprawdę przydatne, gdyż w wielu miejscach jest bardzo nisko i chyba każde z nas przynajmniej kilka razy zaliczyło uderzenie głową. Bez przewodnika nie wyobrażam sobie przejścia przez jaskinie. Były z nami dwie osoby, jedna szła przodem, druga tyłem. Większość drogi pokonuje się po strasznie śliskich kamieniach, część brodzi się w wodzie (niekiedy prawie po pas). Trzeba się podpierać (dobrze mieć wolne ręce), przeciskać i schylać.

Warto założyć wygodne i zapinane buty. Na 100% będą one mokre. Japonki średnio się sprawdzają, gdyż strasznie się w nich noga ślizga, a one w najmniej odpowiednim momencie spadają ze stóp. Bez butów jest równie ciężko, bo kamienie bywają ostre i zdradliwe. U nas sprawdziły się buty do wody. Ubranie, w jakim wejdziecie do jaskini, będzie całe mokre. W Cantabon Cave nieustannie z góry kapie woda, jak na nas akurat nie kapie, to się w niej brodzi. Generalnie trochę jakby przez półtorej godziny człowiek chodził pod niedokręconym prysznicem.

Warto też zabrać strój kąpielowy, gdyż w Cantabon Cave jest możliwość wykąpania się w jaskiniowym jeziorku. W środku jest bardzo ciepło, więc nikt nie zmarznie. Można zabrać aparat fotograficzny, ale będzie on narażony na niesamowitą wilgoć i wodę. Prawie niewykonalne jest go nie zmoczyć. Nasz aparat wynieśliśmy z jaskini w tak opłakanym stanie, że byliśmy pewni, iż to jego ostatni dzień działania. Rzecz obowiązkowa — wodoodporna torba i obudowa na sprzęt chroniąca przed wilgocią.

A jak jest w środku — NIESAMOWICIE! To była moja pierwsza wizyta w jaskini w życiu, mam klaustrofobię i unikam takich miejsc. Już ciasne wejście do Cantabon Cave, przez które należało się przecisnąć, wzbudziło we mnie panikę. Zobaczenie tego niezwykłego miejsca było jednak warte odrobiny stresu. Cała nasza czwórka wyszła zachwycona. Jak dla mnie to atrakcja numer 1 na całym Siquijor. Nie można tego nie zobaczyć!

 

5. Zapuść się w głąb wyspy

Można ograniczyć pobyt na Siquijor do oglądania samych plaż. Tylko po co? Obowiązkowym punktem pobytu na wyspie powinno być pożyczenie skuterka i wjechanie w jej głąb. Nie ma dużego znaczenia, jaką drogę wybierzecie. Zobaczycie niesamowicie klimatyczne, małe wioski, piękne widoki na wybrzeże, niesamowicie majestatyczne lasy. Odkryjecie kilka wodospadów i może jakieś jaskinie. Po drodze spotkacie sympatycznych Filipińczyków i biegające boso dzieciaki. Albo nie spotkacie nikogo, bo takie drogi z dala od żywej duszy też znajdziecie. Gdzieś tam właśnie w tych ukrytych wioskach mieszkają szamani. Podobno mają zdolność uleczania ciała i duszy. My ich nie szukaliśmy, nie igramy z duchami.

i złap gumę…

Na dwie dłuższe wyprawy skuterami po wyspie dwa razy złapaliśmy kapcia… doszliśmy do wniosku, że to może ma napędzać przemysł wulkanizacyjny na Siquijor. Za pierwszym razem wyjeżdżając z Salagdoong Beach. Szczęście w nieszczęściu, bo przy drodze były jakieś domki, mili Filipińczycy wskazali nam miejsce, w którym naprawimy oponę. Trzeba było tylko udać się do najbliższego sklepu po dętkę. Wprawny mechanik, raz-dwa wszystko powymieniał i po kilku minutach skuter śmigał jak nowy. Koszt naprawy: 240 peso, z czego 150 peso to koszt dętki.

Druga „guma” trafiła się, kiedy przemierzaliśmy środkową część wyspy. Tam, wśród gęstych lasów i wzgórz trudniej o ludzką osadę. Tym większe było nasze przerażenie, kiedy zorientowaliśmy się, że jeden ze skuterów złapał kapcia. Kiedy spotkaliśmy mieszkańców, wskazali nam, gdzie znajdziemy pomoc. Trochę musieliśmy pokrążyć po okolicznych wioskach, co z racji na uszkodzoną oponę nie było takie proste. W końcu trafiliśmy na ekspertów wulkanizacji, sprawa nie była taka prosta, bo w okolicy dętki nie dało się kupić. Dlatego też nad skuterem zebrała się cała rada i ustalono, że dętkę trzeba skleić. Oczywiście metodami domowymi. Trwało to prawie dwie godziny i kosztowało całe 40 peso (2,8 zł). I tak okazało się, że zepsucie przez nas opony stało się największą atrakcją w wiosce.

6. Odwiedź szkołę

Na Siquijor znajduje się około 50 szkół podstawowych i 14 szkół średnich, w których uczy się blisko 20000 dzieci. 7,5% Filipińczyków to analfabeci (dane na rok 1989). Od 2010 roku 27,82% uczniów nie poszło do szkoły podstawowej, przyczyną tego najczęściej był brak szkoły w okolicy lub trudna sytuacja finansowa rodziny. Dzieci uczęszczają do szkół w systemie trzynastu lat nauki obowiązkowej: rok przedszkola, szkoła podstawowa (sześć klas), szkoła średnia (4 klasy) i liceum (2 lata). System ten nadal jest wdrażany. Za to niektóre rodzaje studiów trwają tylko dwa lata. Do szkoły podstawowej idą sześciolatki.

Dzieciaki w filipińskich szkołach noszą mundurki. Tyczy się to zarówno szkół prywatnych, jak i państwowych. Przeważnie jest to biała góra z krótkim rękawkiem, spódnica za kolano lub spodnie. Od 2008 roku obowiązek noszenia mundurków został zniesiony z uwagi na fakt, że wiele rodzin nie mogło sobie pozwolić na taki wydatek. Jeżdżąc po Filipinach, widzi się jednak masę dzieciaków w mundurkach.

Dzieci na Filipinach są ogromnie otwarte i ciekawe świata. Dla nich to my jesteśmy egzotyczni. Tym bardziej w małych miejscowościach na Siquijor, gdzie dzieciaki nieczęsto oglądają turystów z Europy. Wracając z Salagdoong Beach postanowiliśmy zajrzeć do jednej ze szkół. Za pięknie przystrzyżonym trawnikiem znajdował się ciąg parterowych budynków z klasami. Drzwi do każdej z nich były otwarte. W jednej z klas nie było nauczyciela. Kiedy dzieciaki nas zauważyły, zaczęły zapraszać do środka i zadawać mnóstwo pytań.

Kiedy będziecie zwiedzać Filipiny, poświęćcie trochę czasu na rozmowy z najmłodszymi. Znajdźcie chwilę, aby odpowiedzieć na pytania dzieciaków, pokażcie im skąd pochodzicie i jak wygląda Wasz świat. Ich ciekawość jest naprawdę zachwycająca. Nasza rada: miej w telefonie kilka zdjęć naszego kraju tak, aby móc pokazać, jak żyjemy. Filipińczycy (ale też Tajowie czy Lankijczycy) byli zawsze zachwyceni naszymi krajobrazami, starymi miastami czy… śniegiem.

 

7. Zobacz choć jeden kościół

Ponad 80% mieszkańców Filipin to Katolicy. Warto będąc na Siquijor zajrzeć do jednej z wiekowych świątyń. Najczęściej odwiedzaną na wyspie świątynią jest kościół św. Izydora w Lazi (San Isidro Labrador Parish Church). Znany jest też ze znajdującego się obok klasztoru. Kamienny kościół został zbudowany w 1884 roku w stylu neoklasycznym. Do budowy wykorzystano m.in. morskie kamienie. W środku uwagę przykuwa drewniana posadzka i niebieskie sklepienie.

Po drugiej stronie ulicy znajduje się wart zobaczenia klasztor (Lazi Convent). Nie umiem racjonalnie wytłumaczyć, co takiego stało się, że nie weszliśmy do tego najstarszego w Azji klasztoru. Aby zobaczyć, jaki jest wspaniały, kliknijcie i obejrzyjcie zdjęcia ze strony www.lakadpilipinas.com i nie popełnijcie tego błędu co my.

 

Innym wartym zobaczenia kościołem na wyspie Siquijor jest Kościół Opatrzności Bożej (Santa Maria Church) w miejscowości Maria, na południe od Salagdoong Beach. Trudno nie zauważyć jego potężnej, surowej bryły. Mamy pecha, kościół jest zamknięty i możemy obejrzeć go tylko z zewnątrz. Nie udaje nam się też zobaczyć słynnej figury Świętej Rity, która swoim spojrzeniem mrozi wszystkich odwiedzających świątynie. Posąg bardziej pasuje do horrorów niż wnętrza kościoła. Figura św. Rity zwany jest Czarną Marią Magiczną, ma cudowną moc przywoływania deszczu. Podobno co noc opuszcza mury kościoła i wędruje po wyspie. Co rano wraca na swoje miejsce z ubrudzonymi od ziemi stopami…

… i cmentarz

Cmentarze, zwłaszcza te znajdujące się w dużych metropoliach są owiane złą sławą, te na mniejszych wyspach są kameralne i spokojne. Jeżdżąc po Siquijor droga oplatającą wyspę, można natknąć się na niewielkie, lokalne nekropolie. Nie są one ogrodzone, aby się na nie dostać, trzeba znaleźć jakąś dziurę pomiędzy ciasno ustawionymi nagrobkami. Groby stoją w totalnym chaosie.

Kiedy już udaje nam się wejść na teren cmentarza i minąć ścianę z płytami nagrobnymi, po kilku krokach okazuje się, że jesteśmy w ślepej uliczce. Wąskie przestrzenie między ogromnymi grobami są zarośnięte i często stanowią małe wysypiska śmieci. Cmentarz wygląda na całkowicie zaniedbany. Nie mając innej możliwości, wdrapujemy się na jeden z grobowców (przepraszając w myślach jego zmarłych gospodarzy) i tą drogą zwiedzamy resztę nekropolii.

 

8. Obejrzyj zachód słońca

Mówi się, że na Siquijor są najpiękniejsze zachody słońca na całych Filipinach… ba… nawet w całej wschodniej części Azji. Ma to ponoć związek z ułożeniem wyspy i faktem, że sam zachód trwa tam jakby dłużej. My sporą część wieczorów spędziliśmy na powrotach, a tym samym jakoś tak ciągle te zachody nam umykały. Na pewno trzeba znaleźć choć jeden wieczór, aby spokojnie przysiąść sobie na jednej z plaż i popatrzeć na ten majestatyczny spektakl.

Najlepsze miejsce na oglądanie tego spektaklu: Paliton Beach (patrz pkt. 3)

9. Wypij drinka w Baha Bar

Było coś dla ducha, niech i będzie coś miłego dla ciała… Choć ze spokojem można powiedzieć, że w Baha Bar zaspokoją nasze potrzeby w obu tych sferach. Jeżdżąc po wyspie, nie da się nie zauważyć tego miejsca, tętni życiem, chilloutem i jakąś taką pozytywną energią. Znajduje się przy głównej drodze, kilometr od San Juan i 8 kilometrów od miasta Siquijor.

Baha Bar co wieczór rozbrzmiewa głosami podróżników z chyba wszystkich stron świata. Jeżeli tęsknisz za towarzystwem Polaków, to masz prawie 100% szansę, że akurat któregoś z rodaków tam spotkasz. Nie będę się rozpisywać o walorach podawanych tam dań czy niepowtarzalnych smakach drinków. Tomy całe już o tym napisano. Baha Bar to klimatyczne miejsce, warte tego, aby będąc na Siquijor spędzić tam chociaż jeden wieczór.

 

 

10. Zaśpiewaj z lokalnymi karaoke 🙂

Tego nie da się opisać, to trzeba usłyszeć:

[embedyt] https://www.youtube.com/watch?v=KepHAjl6X8c[/embedyt]

 

Podsumowanie kosztów:

O kosztach noclegów czy transportów na Siquijor było już we wcześniejszym poście Siquijor – zaczarowana wyspa.

* przeliczone zgodnie z obowiązującym na dzień publikacji kursem walut

 

 

Siquijor – zaczarowana wyspa.

Spędziliśmy na Filipinach raptem miesiąc, ale gdybyśmy mieli tam kiedyś wrócić i zostać na dłużej to na pewno wybralibyśmy właśnie tę wyspę — Siquijor*. Działa jak magnes, jak już postawisz na niej stopę, to robisz wszystko, aby jej nie opuścić. Całkowicie odcina myślenie o rzeczywistości, zakrzywia czasoprzestrzeń, sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy. Tak jakby znalazł kawałek raju na ziemi. Siquijor może nie ma najpiękniejszych plaż czy zdumiewających zabytków, jest skromna i spokojna, ale w moment w sobie rozkochuje i to bez pamięci. Ot taka zaczarowana wyspa…

Jak dostać się z Bohol na Siquijor…

W naszych planach Siquijor miała być krótkim przystankiem. Jeszcze nie wiedząc, co nas na niej czeka, skróciliśmy swój pobyt na Bohol i ruszyliśmy na nią wcześniej, niż to było zaplanowane. Ostatnia relacja z Filipin skończyła się w momencie, kiedy czekaliśmy na otwarcie kasy i kupno biletów z Tagbilaran (Bohol) do Lareny (Siquijor), było o tym w poście „Atrakcje wyspy Bohol”. Prom lini LITE FERRY na tej trasie pływa w poniedziałki, środy i soboty o godzinie 20:00. Kasa z biletami otwiera się o godzinie 18:30. Prom kosztuje 215 peso (około 16 zł) za miejsce siedzące i 280 peso (około 20 zł) za miejsce leżące. Każdorazowo należy zapłacić dodatkowe 20 peso opłaty promowej. Rejs trwa 3 lub 3 i pół godziny.

Kiedy kupowaliśmy bilety, zdziwiło nas, gdy pan w kasie zapytał, czy wybieramy opcję siedzącą, czy leżącą. No bo komu potrzebne leżenie na trzygodzinnej trasie? Wybraliśmy więc miejsca siedzące. Chwilę później okazało się, że jako jedni z nielicznych. Prócz nas tylko garstka spóźnialskich niedobitków zakupiła miejsca na niewygodnych, drewnianych ławkach. Cały środek pokładu to rzędy piętrowych łóżek, na których rozłożyły się całe rodziny.

O Siquijor jest mało w przewodnikach. Więcej można znaleźć na blogach i dzięki relacjom mieszkających na wyspie rodaków. My najpierw zaglądnęliśmy do Wikipedii. Przeczytaliśmy tam, że na Siquijor są czary i szamani, że Filipińczycy uważają wyspę za przeklętą i rzadko kiedy z własnej woli tam przypływają. Brzmiało ciekawie, ale nijak miało się do pełnego po brzegi promu. Nikt, prócz kogutów zamkniętych w wiklinowych koszach, nie wyglądał na przerażonego. Zaraz po tym, jak prom ruszył, większość ludzi zapadła w sen. My położyliśmy się na twardych ławkach, zazdroszcząc Filipińczykom tego komfortu, który można było posiąść za niecałe 4 złote więcej.  Prom bujał, a my ukołysani rumem i szumem fal odpłynęliśmy… w sen.

 

Prześpij się w szałasie…

W środku nocy, kiedy prom dobił do portu w Larenie, wzięliśmy trycykla (kierowcy czekali w porcie) i poprosiliśmy o zawiezienie do Das Tram Guest House. Na bookingu mieli tam wolne pokoje. Przejazd 10 kilometrów kosztował nas 300 peso (22 złote za cztery osoby). Kierowca zapukał do zamkniętego już budynku i wytłumaczył, że potrzebujemy się przespać. Okazało się, że wszystkie pokoje są zajęte i Pani bardzo grzecznie oświadczyła nam, że niestety nie może nas przenocować. Był środek nocy, zbierało się na burzę, a my byliśmy padnięci… poprosiłyśmy więc o możliwość przespania się na kawałku podłogi. Właścicielka niestety nam odmówiła, ale widząc nasze błagalne spojrzenia, przypomniała sobie, że obok głównego budynku ma małe, drewniane domki, które są wolne i nieużywane.

Domki to złe słowo, to raczej były małe filipińskie chatki o kształcie ośmioboku, w których znajdowały się tylko łóżka i kawałek półki. Same łóżka stanowiły część ścian, były zbite z desek z położonych na nim cienkim materacem. Same ściany to także zbite ze sobą deseczki, przez które prześwitywało światło. Łazienka z muszlą klozetową i rurą od prysznica stała obok, kiedy zapaliliśmy światło, uciekło z niej kilka karaluchów. Standardowo woda była zimna. Jednak cały ten uroczy klimat kosztował nas 500 peso, czyli jakieś 9 złotych za osobę.

Tak szczerze to Das Tram był jednym z bardziej uroczych i klimatycznych noclegów w trakcie naszej podróży po Filipinach. Gdyby nie dobre serce właścicielki to zapewne przez resztę nocy szukalibyśmy dachu nad głową. Domki stały nieużywane, być może dlatego, że ich niski standard nie spełniał oczekiwań turystów. Dla nas były jednak idealne. Nawet był pomysł, aby zostać w nich na dłużej. Jedyne czego nam tam brakowało to widok na plażę.

San Juan i nocleg w The Bruce

Rano ruszyliśmy w stronę San Juan w poszukiwaniu tego właściwego noclegu. Pomagał nam kierowca, który najpierw opowiedział nam historię swojego życia i pokazał nam swój dom, po czym przestawił nam całą rodzinę, a na końcu ruszył z nami w drogę, twierdząc, że zna miejsca, które mogą nam się spodobać. Po krótkich poszukiwaniach stanęliśmy przed noclegiem naszych marzeń… Mały drewniany domek z cudownym tarasem stał na skraju plaży i czekał na nas. Z tarasu rozpościerał się widok na morze. Był tam stół, przy którym można jeść śniadania i ławka z miękkimi poduszkami, na których można się wylegiwać.

I ten domek tak stał, a my wiedzieliśmy, że czeka tylko na nas. Tak właśnie trafiliśmy do The Bruce. Wynajęcie domku, w którym mogło pomieścić się sześć osób kosztował 2200 peso za dobę (ok. 157 zł). W tej cenie prócz cudownego tarasu i widoku mieliśmy także kuchnię i łazienkę z ciepłą wodą. Jedyny problem polegał na tym, że domek mogliśmy wynająć tylko na dwie noce, później dwie noce musieliśmy spędzić gdzieś indziej i ponownie mogliśmy do niego wrócić.

Jedną noc spędziliśmy w domku trzyosobowym (z dodatkowym materacem) również w The Bruce. Koszt takiego noclegu to 1600 peso (ok. 115 zł). Kolejną noc spędziliśmy w pokoju wieloosobowym w hostelu The Silvia, za który płaciliśmy 300 peso od osoby (ok. 21 zł). The Silvia to bardzo fajny i czysty hostel, jest tak naprawdę tańszą częścią The Bruce. Ma internet i zimną wodę, nie ma dostępu do plaży, ale można korzystać z plaży The Bruce. Za to ma genialne jedzenie.

Co robić w raju?

Jak to co? Odpoczywać 🙂

Sporą część czasu spędzonego na Siquijor poświęciliśmy na nic nierobienie. Siedzieliśmy na tarasie i gapiliśmy się w horyzont. W międzyczasie gotowaliśmy i jedliśmy. Dlatego też nie poruszam tematu jedzenia na Siquijor. Mieliśmy całkowicie wyposażoną kuchnię więc sami przygotowywaliśmy posiłki. Tutaj mała uwaga: na wyspie, poza większymi miastami jest problem z zakupem np. mięsa czy nabiału. Samochód – jarzyniak przejeżdżał przez mniejsze miejscowości co kilka dni. Kiedy już udało nam się znaleźć plac z warzywami to był bardzo dobrze zaopatrzony.

Czas upływał nam na całkowitym lenistwie (a to do nas niepodobne). Na wyspie zdarzały się braki w dostawie prądu, a ten fakt potęgował w nas tylko stan bezczynności. O Siquijor trzeba powiedzieć jeszcze jedną rzecz: mieszkają na niej niesamowici ludzie, nigdzie indziej, na całych Filipinach nie spotkaliśmy się z taką dawką sympatii i uśmiechu. Na każdym kroku miało się wrażenie, że mieszkańcy naprawdę szczerze cieszą się z tego, że odwiedziliśmy właśnie ich wyspę. Nie ważne czy szliśmy czy jechaliśmy na skuterze, czy było to na wybrzeżu czy w głębi lądu – każdy się z nami witał i każdy się do nas uśmiechał.

Zdarzały nam się takie momenty, kiedy wsiadaliśmy na skuter i ruszaliśmy zobaczyć wyspę. Pożyczenie skutera to koszt 350 peso na dobę (25 zł). Przez te siedem dni pobytu na Siqujor zrobiliśmy kilka fajnych rzeczy: zanurzyliśmy stopy w naturalnym Fish SPA pod najstarszym na wyspie drzewem, znaleźliśmy kilka przepięknych wodospadów ukrytych w dżungli, zeszliśmy pod ziemię, wędrując po jaskiniach i kąpiąc się w podziemnych jeziorach, odwiedziliśmy szkołę, obejrzeliśmy najpiękniejszy zachód słońca na Filipinach, straciliśmy jeden z aparatów i złapaliśmy dwie gumy (w tym jedną w środku dżungli). O tym, co warto robić na Siquijor, będzie jednak w osobnym poście. Teraz tylko mała, fotograficzna zapowiedź…

 

Podsumowanie kosztów:

 

*  Nazwę wyspy Siquijor wymawia się [sikihor]