Zamknij

Salwador – w kraju bezwzględnych gangów i cudownych ludzi.

Kiedy Wojtek zadzwonił do mnie, mówiąc: kupiłem nam bilety lotnicze do Salwadoru, moją pierwszą myślą było: gdzie? Dlaczego nie do Meksyku albo na Kubę tylko jakiś Salwador? Odpaliłam Google i okazało się, że informacji o tym kraju jest tyle, co kot napłakał. Prócz ostrzeżenia ministra MSZ, że zasadniczo lepiej ten kraj omijać szerokim łukiem.

No bo z czym kojarzy się Salwador przeciętnemu człowiekowi (takiemu, który wie, gdzie znaleźć go na mapie)? Z Mara Salvatrucha, czyli jednym największych i najbardziej niebezpiecznych gangów świata, z krajem, w którym co kwadrans mordowana jest jedna osoba, z Wojną Futbolową opisaną przez Kapuścińskiego i z miejscem, w którym kobiety za poronienie trafiają do więzienia. Im więcej o Salwadorze czytałam, tym większe ogarniało mnie przerażenie.

Salwador? A co tam w ogóle robić?

Popełniłam wtedy błąd — szybko zaplanowałam nam transfer z Salwadoru do Gwatemali i opracowałam plan zwiedzania właśnie tego kraju Ameryki Środkowej z zahaczeniem o pobliskie Belize. Na sam Salwador zostawiłam nam tylko kilka dni. Do dzisiaj tego żałuje, bo właśnie ten najniebezpieczniejszy kraj świata okazał się najciekawszy, a do tego bardzo przyjazny i niesamowicie piękny.

Kiedy tylko wylądowaliśmy w Salwadorze, od razu pojechaliśmy do stolicy, gdzie szybko znaleźliśmy autokary, które kursują między San Salwador a Gwatemala City. Po kilku godzinach przekroczyliśmy granicę i wylądowaliśmy, jak nam się wtedy wydawało, w dużo bezpieczniejszej Gwatemali, ale to już całkiem inna historia.

W stronę Salwadoru…

Po trzech tygodniach spędzonych w Gwatemali ruszamy w stronę granicy z Salwadorem. Bardzo, ale to bardzo liczymy każdą minutę tej trasy. Wszystkie znaki na niebie i ziemi (w tym nawigacja) pokazują, że w Santa Ana, które było naszym celem, powinniśmy być około godziny 18:00. Wiemy, że musimy się tam dostać, przed zapadnięciem nocy, tak aby znaleźć nocleg. Wszystko mamy obliczone, jednak po raz kolejny okazuje się, że w Ameryce Środkowej poczucie czasu i odległości to dwie wartości, które rządzą się swoimi prawami.

Tego dnia mamy do pokonania 300 kilometrów z Rio Dulce w Gwatemali do Santa Ana w Salwadorze. Do godziny 14:00 wszystko idzie zgodnie z planem, a dzięki kierowcom rodem z „Szybkich i wściekłych” mamy nawet trochę nadrobione. Niestety nasz kolejny bus nigdzie się nie śpieszy i zamiast jechać przed siebie, zjeżdża do warsztatu wymienić olej. Nasz następny autobus odjeżdża za kwadrans, a nas dzieli do niego jeszcze 20 km. Na miejsce przesiadki spóźniamy się 30 minut, ale, że w Gwatemali wszystko się spóźnia, okazuje się, że nasz chickenbus właśnie odjeżdża. Mimo szaleńczej gonitwy z plecakami ucieka nam dosłownie sprzed nosa. Lokalni pomagają nam znaleźć inny transport. Ma odjechać za dwadzieścia minut, w rzeczywistości czekamy kolejne 40. Do celu mamy jeszcze 140 km.

Zgodnie z naszym planem, powinniśmy przekroczyć granicę z Salwadorem około godziny 16:30. W rzeczywistości o tej porze dzieli nas od granicy jeszcze 30 kilometrów. I tak jesteśmy zadowoleni, bo to całkiem niezły wynik. Do momentu, kiedy nasz bus zaczyna wydawać dziwne odgłosy i staje na środku drogi. Wysiadamy na pobocze i czekamy, nikt nie chce nam powiedzieć, o co chodzi. Po kwadransie nadjeżdża dwóch facetów z kanistrem paliwa. Jedziemy dalej, ale tylko dwa kilometry. Kierowca zjeżdża na jakiś podejrzany warsztat i każe się nam przesiąść do innego busa, który wygląda, jakby nie był używany ze dwa lata. O 17:15, wraz z ostatnimi promieniami słońca docieramy na granicę Gwatemali i Salwadoru. Mamy ostatnią szansę na złapanie chickenbusa do Santa Ana… niestety nadzieja znika niczym słońce za horyzontem.

Salwador i afera pieczątkowa…

Gwatemalską kontrolę przechodzimy szybko i sprawnie. Zanim dochodzimy do stanowiska salwadorskich pograniczników, zatrzymuje nas celniczka i prosi o paszporty. Kiedy po raz trzeci wertuje dokument Wojtka, już wiemy, że coś się jej nie podoba. W końcu woła swojego kolegę, który przystępuje do tej samej procedury. Przerzucają te kartki i liczą pieczątki jakbyśmy co najmniej dali im paszport wielkości encyklopedii PWN. W końcu celniczka oznajmia nam, że w paszporcie Wojtka nie zgadza się ilość wjazdów i wyjazdów z Gwatemali.

Jak to nie zgadza się? Wjechaliśmy do Gwatemali dwa razy: raz z Salwadoru i raz z Belize, wyjechaliśmy też dwa razy: raz do Belize i raz do Salwadoru (przed momentem). Jak nic pokazujemy jej te cztery pieczątki, a ona nadal twierdzi, że to się nie zgadza i pokazuje nam oznaczenia na stemplach. Jeden raz, przy wjeździe do Gwatemali zaznaczono nam na stemplu wyjazd zamiast wjazdu! To małe, niewiele znaczące kółeczko staje się przyczyną całego zamieszania.

tienes un problema amigos…

Każą nam wejść do budynku straży granicznej i sadzają w pustym pokoju. Strażnicy zabierają oba paszporty i znikają. Przez szyby widzimy, jak kolejne osoby pochylają się nad naszymi dokumentami. W końcu pojawia się przed nami urzędnik, który rozpoczyna rozmowę z nami od słów: tienes un problema amigos (macie problem przyjaciele). Po tym zadaje setkę pytań: skąd jedziemy, gdzie byliśmy, ile razy przechodziliśmy przez którą granicę, z kim, po co i dlaczego jedziemy do Salwadoru.

Przekonuje go dopiero widok naszych biletów wylotowych z Salwadoru i zapewnienie, że nie mamy innego wyjścia jak dostać się do ich kraju, aby w spokoju móc wrócić do Polski. Cała ta procedura zajmuje nam prawie dwie godziny, za oknem zapada już ciemna noc. W końcu oddają nam paszporty z informacją, że w zaistniałej sytuacji nie możemy mieć wbitej trzymiesięcznej wizy, tylko trzydziestodniową tak, abyśmy mogli zostać w Salwadorze do wylotu. Nie ma to dla nas większego znaczenia, ważne, że w ogóle możemy przekroczyć granicę.

W salwadorską ciemną noc…

Wychodzimy z przejścia granicznego Frontera Anguiatu i idziemy wzdłuż drogi. Nie ma żadnych lamp, pod granicę podjeżdżają ostatnie tiry. W głąb kraju prawie nic już nie jedzie. Na ulicy jest pusto. Dochodzimy do pojedynczych zabudowań, znajdujemy jakiś sklep i coś, co przypomina bar. Strach jednak wejść do środka. Nie ma nic, co wygląda na przystanek. Nie bardzo wiemy co z sobą zrobić. Nie bardzo mamy pole manewru, bo w miejscu, w którym jesteśmy, nie ma żadnego hotelu. W głowie przypominają mi się wszystkie te straszne artykuły, jakie czytałam o Salwadorze. Jest ciemna noc, a my stoimy we dwójkę, z całym dobytkiem na plecach, na pustej i drodze, pod dziwnymi spojrzeniami salwadorczyków kryjących się w swoich domach.

Przyznam szczerze, że podczas całego wyjazdu, stanie na tej ciemnej, pustej ulicy było jedną z bardziej nieprzyjemnych chwil. Gdy tak myślimy co dalej robić, podchodzi do nas starszy mężczyzna i zaczyna nas pytać, gdzie chcemy jechać. Mówimy, że do Santa Ana, on, że to problem, bo autobus ostatni pojechał, a następny będzie jutro rano. Zaczyna nam tłumaczyć, że musimy zaczekać, bo przyjedzie do godziny chickenbus jadący do Metapan i tam znajdziemy hotel. Z ogromnym zaangażowaniem pokazuje nam na zegarek i bardzo, ale to bardzo stara się, abyśmy zrozumieli, o co mu chodzi. Oczywiście cała konwersacja odbywa się po hiszpańsku, z tym że z naszej trójki tylko nasz rozmówca zna ten język. Trochę nas uspokajają jego słowa, dając nadzieję, że nie zostaniemy w tej głuszy na noc.

Faktycznie za czas jakiś przyjeżdża autobus, kupujemy bilety (0,55 $ za jeden) i po raz pierwszy w czasie naszej wyprawy po Ameryce Środkowej dostajemy prawdziwy bilet. W autobusie jesteśmy my, nasz rozmówca i kilka kobiet z dziećmi. Ruszamy w stronę Metapan zastanawiając się, jaka jest szansa, że ktoś na nas napadnie w tę ciemną noc albo, że chickenbus zostanie ostrzelany.

Metapan

Wysiadamy w środku cywilizacji. Metapan — normalne miasto, latarnie, kilka osób w barze na rogu, zapach jedzenia i my na ulicy. Kiedy nasz chickenbus odjeżdża, trafiamy na radiowóz z dwoma, uzbrojonymi po zęby policjantami. Stwierdzamy, że co jak co ale oni krzywdy nam nie zrobią i może przy okazji będą wiedzieli jak dostać się do Santa Ana. Niestety, potwierdzają to, co mówili inni: autobus będzie rano. Wskazują nam jednak drogę do hotelu, w którym ich zdaniem możemy bezpiecznie spędzić noc. Mamy do przejścia jakieś 200 metrów, ale policjanci chyba uznają, że wyglądamy na potencjalne ofiary napadu, bo całą tę krótką trasę jadą za nami radiowozem.

W hotelu też chyba boją się napadów, bo od ulicy odgradza go gruba krata. Po sprawdzeniu kim jesteśmy (że nie wyglądamy na członków mafii) zostajemy wpuszczeni do środka. Policjanci odjeżdżają, dopiero kiedy zamykają się za nami drzwi budynku. Nocleg już mamy, do szczęścia potrzebne nam jeszcze coś do jedzenia i jakiś bankomat, bo nie mamy przy sobie za dużo dolarów. Recepcjonista oświadcza nam, że zjeść możemy na najbliższym skrzyżowaniu, a bankomat znajdziemy po drodze i, że tę trasę powinniśmy pokonać bezpiecznie. Jakoś średnio nas to uspokaja. Wracamy do baru na rogu i zasiadamy tam do całkiem dobrej kolacji (kosztuje nas ona jakieś 8 $ z napojami). Mamy wrażenie, że w całym Metapan jesteśmy jedynymi turystami.

Nasz hotel nazywa się Hostal de Metapan, za nocleg płacimy 22 $, nie wybrzydzamy już, bo nie dość, że umieramy ze zmęczenia, to marzy nam się tylko prysznic i spanie. Okazuje się, że w cenie mamy tylko jeden ręcznik, jedną poduszkę i zimną wodę. Po raz kolejny uświadamiamy sobie, jak mało potrzeba człowiekowi do szczęścia.

Santa Ana

Za dnia Metapan wygląda na normalne i całkiem przyjazne miasteczko. Na każdym kroku spotykamy uprzejmych i strasznie życzliwych ludzi, którzy jak tylko mogą, starają się nam pomóc. Kiedy jeden z kierowców nie umie nam wytłumaczyć, skąd jedzie autobus do Santa Ana, zabiera nas na dworzec i wskazuje odpowiedni pojazd. Wsiadamy do chickenbusu numer 235, przejazd kosztuje nas 0,90 $.

Kiedy wcześniej byliśmy w Antigua w Gwatemali, spotkaliśmy tam Polaka mieszkającego w Meksyku. W trakcie rozmowy o zwiedzaniu Ameryki Środkowej powiedział nam, że jak tylko dojedziemy do Santa Ana, to obowiązkowo musimy pójść do najlepszego hostelu w całym mieście, do jego przyjaciela. Tak po tej rekomendacji, na naszą bazę hotelową wybraliśmy Casa Verde. To był strzał w dziesiątkę, określić to miejsce słowem wyjątkowym to mało.

Santa Ana jest trzecim co do wielkości miastem w Salwadorze. Założone przez Majów, podbite przez Hiszpanów jest typowym przykładem kolonialnego miasta Ameryki Środkowej. Można tu zobaczyć neogotycką Katedrę św. Anny, budynek teatru czy ratusza. Dzięki okolicznym plantacjom kawy miasto rozwijało się dobrze, aż do momentu wojny i przejęcia wpływów przez maras – bezwzględne gangi. Teraz w ciągu dnia miasto wygląda spokojnie za to w momencie zapadnięcia nocy pustoszeje.

Casa Verde – poczuj się jak w domu.

Gdyby nie mały znaczek Trip Advisor na ogromnych metalowych drzwiach, nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy na miejscu. W Santa Ana trudno o szyldy i reklamy. Każdy dom czy hostel odgradza od ulicy metalowa brama, czasami kraty, często drut kolczasty na dachu. Zanim zostajemy wpuszczeni do środka, obsługa sprawdza, kto stoi po drugiej stronie. Jest samo południe, środek dnia.

W środku znajdujemy się jakby w innym świecie. Ogromne, piękne patio, basen, hamaki, otwarta kuchnia z pełnymi lodówkami napojów i przekąsek. A na ścianie tablica z numerami pokoi i listą, kto co zabrał z lodówek. Wow! Co za genialny system! Bierzesz, co potrzebujesz, zapisujesz i płacisz przy wyjeździe. Co za zaufanie do gości w kraju, w którym dziennie zabijanych jest paręnaście osób!

Ku naszemu szczęściu okazuje się, że jest wolny pokój. Co prawda w cenie trochę przewyższającej nasz budżet, ale atmosfera tego miejsca jest tak wyjątkowa, że nawet przez myśl nam nie przechodzi, aby się stamtąd ruszyć. Kiedy zajmujemy nasz apartament (to jedyne pasujące na te standardy słowo), pojawia się właściciel — Carlos. Legendy o tym człowieku krążą po całym świecie i żadna z nich nie jest ani odrobinę przesadzona. Carlos od razu wita się z nami jak z dawno niewidzianymi znajomymi, sprawdza, czy niczego nam nie brakuje i bardzo cieszy się, że podoba nam się w jego domu. Bo hostel Casa Verde Carlos zrobił w swoim domu rodzinnym i trzeba przyznać, że wyszło mu to po mistrzowsku.

Najważniejszy punkt zwiedzania Salwadoru czyli wyprawa pod eskortą Policji…

W końcu, któregoś pięknego dnia pakujemy rano plecaki i ruszamy na szczyt Santa Ana, najwyższego wulkanu Salwadoru. Idziemy na dworzec, bo stamtąd odjeżdża rano jedyny chickenbus, którym możemy zdążyć na wejście na szczyt wulkanu. Adres dworca to 11 Calle Pte., Santa Ana, Salwador (na Google maps zaznaczony jako: Sala de Espera y Abordaje “LA VENCEDORA”). Kupujemy bilet za 0,90 $, autobus rusza o godzinie 7:40. Wiemy, że dziennie organizowane jest tylko jedno wejście na szczyt wulkanu, grupa prowadzona jest przez przewodników i w eskorcie Policji. Wchodząc po bilety, spotykamy Łukasza, którego poznaliśmy będąc w Tikal w Gwatemali. Po raz kolejny okazuje się, że świat jest mały, a ludzie z plecakami sympatyczni.

Kiedy chickenbus dowozi nas na miejsce zbiórki mamy prawie godzinę czekania, pamiętam, że kupowaliśmy bilet wstępu do parku Cerro Verde, ale nigdzie nie zapisałam jego ceny (było to chyba ok 3$). Musimy czekać, bo wycieczka na szczyt rusza o godzinie 11:00, mamy czas, aby zjeść coś w okolicznych budkach, jest też okazja na zakup pamiątek (poza tym miejscem jakoś nie spotykam więcej pamiątkowych straganów w Salwadorze). O 11:00 zbiera się spora grupa, przewodników jest kliku, podobnie Policjantów. Ci ostatni w pełnym umundurowaniu i uzbrojeni w długą broń. Pilnują, aby nikomu nic się nie stało, bo podobno często zdarzają się napady na grupy wchodzące na wulkan, z tego też powodu całkowicie zakazana jest samodzielna wyprawa na szczyt.

Wulkan Santa Ana

Wspinaczka na szczyt Wulkanu Santa Ana nie jest jakoś ekstremalnie trudna. Cała trasa w dwie strony to około 8,5 km. Dla wprawionych jest niczym poranny spacer. Mnie, która idzie wolno i co chwilę się zatrzymując robiąc setki zdjęć wejście zajmuje dwie godziny. Szczyt wulkanu znajduje się na wysokości 2381 m n.p.m. (startujemy z wysokości 2050 m n.p.m.) i jest najwyższym wulkanem Salwadoru.

Idąc na szczyt, przechodzimy najpierw przez niesamowity las mglisty, a później przez teren prywatnych posesji, oczywiście trzeba za to zapłacić — koszt to dodatkowe 6 $. Ten najwyższy wulkan Salwadoru, ostatni raz dał o sobie znać w 2005 roku, teraz na szczęście jest spokojny, ale często wieje na nim tak silny wiatr, że wyjścia na szczyt są zabronione. Widoki po drodze są boskie i chyba jedne z piękniejszych, jakie udało nam się zobaczyć podczas całego wyjazdu. Największe wrażenie robi jednak wnętrze krateru i znajdujące się w nim jezioro o niesamowitym kolorze.

Na górze bardzo wieje, przewodnicy pilnują, abyśmy nie rozchodzili się wokół krateru. Przejścia robią się wąskie i przy tak silnym wietrze nie trudno o wypadek. Jestem tak zachwycona zarówno wulkanem, jak i widokiem, jaki się z niego rozpościera, że mogłabym tam zostać jeszcze kilka godzin. Niestety z racji policyjnej obstawy musimy schodzić w grupie. Wygrzebuje w plecaka polską naszywkę Policji, jaką spotyka się na mundurach i wręczam jednemu z policjantów, który towarzyszy nam w czasie wyprawy. Cieszy się, mówiąc, że przyczepią ją sobie na posterunku. Kiedy jesteśmy już na dole i czekamy na powrotny autobus, podchodzi do nas i wręcza nam naszywkę salwadorskiej policji, na jego rękawie widać ślad po jej odpruciu.

W stronę zachodzącego słońca…

Następnego dnia pakujemy plecaki i ruszamy dalej. Nieubłaganie zbliża się czas naszego wylotu z Salwadoru. Chcemy jeszcze zobaczyć Ocean Spokojny. Kąpiel od strony Morza Karaibskiego i Oceanu Atlantyckiego udało się nam zaliczyć, więc żal byłoby nie usiąść nad Pacyfikiem. Carlos, patrząc, że się zbieramy, pakuje nas do swojego samochodu i odwozi na odpowiedni przystanek. W Salwadorze z tymi przystankami to nie jest łatwy temat, bo nie istnieje nic takiego jak ich oznaczenie czy rozkłady jazdy.

Carlos każe nam wsiąść do różowego (czy też fioletowego) chickenbusa numer 201 (odjeżdża z Calle Powiniente i jedzie w stronę San Salwador) i wysiąść w Santa Tecla. Za bilet na tej trasie płacimy 1,35 $. Tam mamy przejść na ulicę 5 Avenida Sur i wsiąść do autobusu o numerze 102a ale taki nie nadjeżdża. Czekamy chyba dobrą godzinę. Miejscowi polecają nam więc wsiąść do autobusu numer 107, którym też mamy dotrzeć do El Tunco. Chickenbus jest tak przepełniony, że trudno się do niego zmieścić, a postawienie plecaka na ziemi graniczy z cudem. Mieszkańcy Salwadoru po raz kolejny okazują się bardzo uczynni i nie dość, że pomagają nam wsiąść, to jeszcze jak mogą, ułatwiają nam podróż.

El Tunco

Podróż w tym ścisku daje nam nieźle w kość. W końcu trafiamy na miejsce i rozpoczynamy walkę o znalezienie jakiegoś noclegu. O pięknym miejscu z widokiem na Ocean możemy pomarzyć — ceny są bliskie tym europejskim. W naszym budżecie znajdujemy małą, ciemną norkę wielkości składziku na miotły i z widokiem na podjazd. Za to ocean szumi w nocy tak głośno, że wcale nie musimy na niego patrzeć, aby wiedzieć, że jest obok.

El Tunco to typowa nadmorska i turystyczna miejscowość, w której łatwo jest znaleźć fajne hotele i dobre restauracje w wysokich cenach. Jest to raj dla tych, którzy lubią wysokie fale. My spędzamy czas na spacerach, gapieniu się na Ocean, jedzeniu i wylegiwaniu się na plaży (niestety kamienistej). Patrzymy na przypływy i odpływy i stwierdzamy, że to miejsce, w którym można by zapomnieć o upływie czasu. I pewnie też byśmy o tym zapomnieli, gdyby nie zbliżający się nieubłaganie lot powrotny do domu.

W stronę lotniska…

Z El Tunco ruszamy z samego rana. Wychodzimy na główną drogę i łapiemy busa do La Liberdad (0,25$). O 8:10 przesiadamy się w La Liberdad na busa jadącego w stronę Comalapa (0,59$). O 8:45 kierowca wyrzuca nas przy skręcie na lotnisko, po 15 minutach nadjeżdża kolejny bus (0,5$), którym docieramy na miejsce. Na lotnisku jesteśmy zaraz po godzinie 9:00. Jest za wcześnie, abyśmy weszli do środka więc siadamy na krawężniku i chłoniemy ostatnie salwadorskie promienie słońca. Przed nami lot do Mexico City.

A dla zainteresowanych garść ciekawostek o Salwadorze:

  • Salwador ma powierzchnię 21 tys. km kw., a zamieszkuje go ponad 6 mln osób. Jest najmniejszym krajem Ameryki Środkowej. Większość ludności zamieszkuje wsie, ale niestety przy takiej gęstości zaludnienia ziemi uprawnej w Salwadorze brakuje. Nie ma też dobrze rozwiniętego przemysłu ani sektora usług, co łączy się z dużym bezrobociem i biedą.
  • Językiem urzędowym w Salwadorze jest hiszpański. Znajomość angielskiego jest w zasadzie niespotykana.
  • Walutą jest dolar amerykański (do roku 2001 walutą był Colon).
  • 51% Salwadorczyków to katolicy, 21% to protestanci
Wojna domowa:
  • W XIX i XX wieku Salwador zwano „krajem czternastu rodzin” albo „kawową republiką” i był on typową bananową republiką Ameryki Środkowej. Większość ziemi uprawnej zgromadzona była w rękach garstki bogaczy, powiązanych z USA. Te czternaście rodzin nie dość, że sprzeciwiało się jakimkolwiek zmianom w kraju, to jeszcze finansowała wojsko, które pilnowało ich interesów. W 1932 roku w Salwadorze doszło do pierwszego buntu ludności, który został brutalnie stłumiony (rozstrzeliwano całe wsie, zginęło do 40 tys. osób). W latach 70 XX wieku w Salwadorze doszło do kryzysu gospodarczego i zamachu stanu, w wyniku którego w dniu 5 października 1979 obalony został gen. Carlos Romero. Ustanowiono rządy junty, a do Salwadoru popłynęła rzeka pieniędzy z USA na dozbrojenie armii i utrzymanie szwadronów śmierci. W latach 1979-1981 szwadrony śmierci zamordowały w Salwadorze ok. 32 tys. cywilów. W latach 1980 – 1982 wojna domowa pochłonęła ok. 80 tys. ofiar, kolejnych 12 tys. osób zaginęło, co czwarta osoba uciekła z Salwadoru.
  • W 1992 roku uznano San Salwador za najbardziej niebezpieczne miasto na świecie.
  • W Salwadorze obowiązuje całkowity zakaz aborcji bez względu na okoliczności. Kobiecie, która usunie ciążę, grozi od 2 do 8 lat więzienia. Często jednak zarzut aborcji zamieniany jest na zarzut zabójstwa kwalifikowanego, które zagrożone jest karą do 40 lat więzienia. Karze 6-12 lat więzienia zagrożona jest osoba, która wiedziała o aborcji. Ciąży nie wolno usunąć nawet w przypadku, w którym zagraża ona życiu matki.
Mara Salvatrucha
  • MS-13, czyli Mara Salvatrucha to najsłynniejszy gang Salwadoru. Wywodzi się on z Los Angeles, gdzie został założony w 1980 roku przez emigrantów z Salwadoru, którzy uciekli do USA po wojnie domowej. Nazwa gangu pochodzi (podobno) od gatunku bardzo agresywnych mrówek i nazwy szwadronów śmierci. Członkowie gangu pokrywają swoje ciała tatuażami, które jasno określają ich przynależność do gangu. Każdemu popełnionemu morderstwu odpowiada wytatuowana jedna łza… Maras porozumiewają się ze sobą gestami. Mara Salvatrucha słynie z bezwzględności, brutalności i zasad, z których najważniejszą jest bezlitosna zemsta. Terytorium Mara Salvatrucha obejmuje w tej chwili Nikaraguę, Salwador, Honduras, Gwatemalę, Meksyk, Kanadę oraz Stany Zjednoczone. Motto Mara Salvatrucha brzmi: „Żyję dla matki, umieram dla gangu”.
  • Dni takie jak 22 stycznia 2015 czy 11 stycznia 2017 roku są w Salwadorze wyjątkowe. To z powodu faktu, że w tych dniach nie doszło w kraju do żadnego zabójstwa.
Podziel się linkiem:

Komentarze

  1. 25 czerwca, 2019 5:41 pm Odpowiedz

    Co za przygody!! Przeczytałam za jednym zamachem, prawie przegapiłam autobus do domu ha ha!! Cóż ja mogę napisać?? To są podróże przez duże “P”, wszystkie emocje na fulla. Niepewność, czasem stres, szczęście, nieznane…. Jest co wspominać i będziecie mieli co opowiadać Małej. Życzę Wam powrotu do Salwadoru. Czuje, że macie niedosyt. Oby się udało kiedyś nasycić tym krajem. Pozdrawiam!

  2. 15 maja, 2019 11:26 am Odpowiedz

    Pamiętam, że kiedyś lecąc do Ameryki Pd mieliśmy okazję na dłuższą przesiadkę w Salwadorze… ale nie skorzystaliśmy. Strasznie żałujemy, ale może to właśnie znak, żeby pojechać tam na dłużej. Czujemy się przekonani po przeczytaniu wpisu 🙂

  3. 28 stycznia, 2019 9:54 pm Odpowiedz

    Bardzo dobry wpis, myślę, że cala Ameryka łacińska jest bardzo poodbna do siebie. Cieszę sie, że Ci sie spodobało, i zapraszam do Meksyku 🙂

Zostaw komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *